-Rekruci proszeni są o niezwłoczne pojawienie się w głównej
auli. Trening sprawnościowy rozpocznie się punktualnie o godzinie czwartej.- Ocknęłam
się od razu, gdy tylko usłyszałam głośny komunikat, dobiegający z głośniczków,
umiejscowionych w rogach pokoju.
Sądziłam, że to wszystko to tylko sen. Cała ta organizacja
wydawała się być czymś nieosiągalnym, niestworzonym, zbyt wielkim, żeby mój
mózg potrafił to pojąć. Przewróciłam się na drugi bok, przecierając dłońmi oczy.
Nad moim łóżkiem stała... Violet. Dziewczyna wpatrywała się we mnie ze swoim
charakterystycznym, uroczym uśmieszkiem na twarzy. Zdziwiłam się nieco, bo
miała już na sobie swój biały uniform, w którym ją po raz pierwszy zobaczyłam. Zerknęłam
w stronę okna. Za kratami powoli wychodziło słońce, choć wszystko pozostawało
jeszcze w ponurym, szarym mroku, opuszczającej nas nocy.
-Taki z ciebie poranny ptaszek?- Zapytałam, poprawiając
włosy, które aktualnie sterczały mi na wszystkie możliwe strony. Podniosłam się
z łóżka, odgarniając kołdrę i powoli wstałam, uprzednio wkładając nogi w
kapcie.
Dziewczyna jedynie pokiwała łepetyną, świdrując mnie swoimi
niemalże czarnymi tęczówkami.
-Przyzwyczaiłam się. Siedzę już tutaj trzeci rok, kupa
czasu... Ty też przywykniesz.- Powiedziała mi czym prędzej, podchodząc do
swojej szafki nocnej i wyciągając z niej małą, szarą torebkę, w której
znajdował się grzebień. -I tak nie mogę narzekać. Poprzedniego dnia Connor miał
nocną zmianę. Dzisiaj zapewne nie wrócę do pokoju...- Zmarszczyła brwi,
spoglądając na swoje posłane już łóżko. Czy mi się wydawało, czy u niej
wszystko musiało być dopracowane od początku, do końca? -A tobie jak minęła noc
na nowym miejscu?- Zerknęła na mnie kątem oka, oblizując swoje pełne, malinowe
wargi, a następnie zaczęła przeczesywać blond włosy, żeby w końcu związać je w wysoki
kucyk.
Prychnęłam w odpowiedzi, wywracając oczami. Co jej miałam
powiedzieć? Że było genialnie? Że śniłam o jednorożcach i tęczy?
-Płakałaś.- To raczej było stwierdzenie, aniżeli pytanie,
które miało nie dopuścić do niekomfortowej ciszy.
Wzruszyłam ramionami, automatycznie opuszczając z twarzy
Violet wzrok. Nie, nie mogłam się znowu rozkleić. Wiedziałam, że jak zacznę ryczeć
teraz, to już nie skończę do zmroku. Stwierdziłam, iż najlepszym wyjściem z tej
sytuacji będzie po prostu... Podjęcie czynności ubrania się w ciuchy
treningowe. Chwyciłam granatową koszulkę z krótkim rękawem, która miała moje
nazwisko na plecach, szerokie, dresowe spodnie i wysunęłam nieco spod łóżka
buty sportowe.
-To normalne. Ja też mocno przeżyłam rozstanie z rodzicami. W
zasadzie... Każdy przez to przechodził. I wiesz co? Musisz mieć nadzieję. Ona
jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Uwierz w to, że w końcu ich spotkasz,
gdy już zrobimy porządek z tą całą zarazą.
My? Porządek? Z zarazą? Wciągnęłam na siebie spodnie i
jakimś cudem wepchnęłam głowę przez otwór w granatowej bluzce, powodując, że
moje loki wyglądały jeszcze gorzej, niż wcześniej.
-Zrób to dla rodziców. Chyba są tego warci, czyż nie?-
Odłożyła grzebień na szafkę, stanęła na środku pokoju i skrzyżowała ręce na
klatce piersiowej. Spojrzała na zegar, który wisiał dokładnie nad drzwiami. -Za
dziesięć czwarta, moja droga. Masz czas jedynie na przemycie buzi. Po drodze do
mojego sektora zaprowadzę cię na główną aulę.- Klasnęła w dłonie, a następnie
umiejscowiła je gdzieś na swojej plakietce, która została przypięta do kieszeni
uniformu.
Czym prędzej poszłam do toalety i zrobiłam tak, jak Violet
mówiła. Obmyłam zmęczoną twarz zimną wodą, w nadziei, że to choć trochę mnie
obudzi. Niestety oczy nadal były podkrążone i spuchnięte, a skóra niemalże
błagała o jakiś krem nawilżający. Westchnęłam cicho, wpatrując się w swoje
odbicie i związałam włosy w niedbały kucyk. Byłam gotowa do wyjścia? Fizycznie-
nie. Psychicznie też nie.
-Dobra, chodźmy.- Mruknęłam niepewnie z łazienki.
Violet otworzyła drzwi od naszego pokoju i wypuściła mnie
przodem. Ruszyłyśmy długim korytarzem w stronę, z której wczoraj przybyłam. Mijałyśmy
wiele osób- niektóre witały się z Violet przyjaźnie, inne jedynie posyłały jej
znaczące spojrzenia, na które kiwała ze zrozumieniem głową. Wśród całego tego
gwaru i zamieszania, gdzie młodzież chodziła w jedną i drugą stronę, zauważyłam
parę sylwetek ubranych tak samo, jak ja. Szły niepewnie przed siebie, zdając
się na łaskę innych rekrutów, którzy podążali przed siebie, kierując swoją
osobę w stronę głównej auli.
Stwierdziłam, że miałam naprawdę wielkie szczęście, że
Violet zechciała mi pomóc. W innym przypadku mogłabym być takim dzieciakiem we
mgle, które spóźniłoby się na trening, a potem dostało ochrzan od samej Joy
Maverick. Albo... Od tego, kto tę lekcję sprawnościową miał prowadzić. W
myślach modliłam się, żeby nie trafić na jakiegoś tyrana, który będzie się na
wszystkich wyżywał i czerpał przyjemność z widoku zmieszanego potu ze łzami.
Pokręciłam głową, starając odgonić od siebie wszystkie
możliwe myśli i skupić się na drodze. Wczorajszego wieczoru, kiedy Bradley
prowadził mnie do pokoju, nawet nie zauważyłam tych wszystkich rozwidleń na
korytarzu, co dopiero mówić o dokładnym zapamiętaniu w którą stronę mam
skręcić, żeby trafić na aulę. Zwykle do mojej pamięci bez problemu trafiały
najbardziej skomplikowane obliczenia, które wykonywałam podczas tworzenia
kolejnych projektów, ale gdy stres brał górę... Bywało tak, że nawet nie
wiedziałam, jak się nazywam.
Tłum zaczął się zagęszczać. Musiałyśmy poczekać nieco przy
samym wejściu na aulę, gdyż zbierało się na niej dość sporo ludzi.
-Jesteśmy na miejscu.- Odezwała się Violet, przyglądając się
mi uważnie. -Widzimy się na śniadaniu, Vinnie.- Rzuciła beztrosko, poprawiając górę
białego stroju. -Uważaj na siebie, okej? Wróć cała i zdrowa!- Machnęła jedynie
ręką i pognała w zupełnie drugą stronę, przeciskając się przez ludzi ubranych
identycznie tak, jak ja.
No i... Tyle ją widziałam. Byłam tak zestresowana, że nawet
nie odpowiedziałam jej na pożegnanie. Rozglądałam się panicznie po tłumie, a
każda kolejna osoba, gnieżdżąca się w towarzystwie ściskała mnie barkami coraz
mocniej i przepychała na sam środek wielkiego, szklanego pomieszczenia. Nie
należałam do jakichś wyjątkowo wysokich osób, co dopiero mówić o... Krzepie i
dobrze zbudowanej sylwetce, dzięki której mogłabym zawalczyć o swój jeden metr
kwadratowy w auli.
-Patrz, to James McVey! Największe ciacho w całej
organizacji! Wszystkim dziewczynom miękną nogi, gdy ten jest w pobliżu.- Usłyszałam
szept za sobą. Automatycznie odwróciłam się w stronę, z której ową kwestię
usłyszałam. Zauważyłam dwie śmiejące się dziewczyny, które zgromiły mnie takim
wzrokiem, jakbym była tu znana jedynie z tego, że podsłuchuję.
Zmieszałam się nieco, więc postanowiłam patrzeć w stronę
owego... James'a i przekonać się, czy rzeczywiście mają rację. Musiałam
niestety stawać na palcach, żeby widzieć cokolwiek z przodu. Nawet jak starałam
się ze wszystkich sił zobaczyć, który to chłopak, mogłam dojrzeć jedynie jego
jasną czuprynę w artystycznym nieładzie.
-Rekruci z jedynki, prosimy o skumulowanie swoich jednostek
w jednym rogu auli tak, żeby reszta naszych agentów mogła bez problemu
przedostawać się do swoich sektorów!- Męski głos rozległ się z głośników, a
masa ludzi zaczęła przesuwać się powoli w stronę, w którą owy komunikat padł.
Nie mogłam walczyć- nawet nie miałam jak zmienić swojego
położenia, więc grzecznie dreptałam wśród innych, granatowych koszulek. Dopóki
nie zatrzymaliśmy się w wyznaczonym miejscu, panował delikatny gwar. Każdy
wymieniał się swoimi spostrzeżeniami do czasu, gdy nie usłyszał kolejnych słów,
dobiegających z głośników.
-Następnym razem wszystko ma pójść sprawnie, jasne? Jest
godzina 4:15. Gdybyście nie byli rekrutami, już dawno stracilibyście kwadrans
przerwy śniadaniowej, która trwa... Właśnie kwadrans.- Ponownie próbowałam
stanąć na palcach, tak jak osoby znajdujące się obok mnie. Przy okazji
wydłużyłam nieco szyję i dopiero wtedy mogłam ujrzeć sylwetkę dobrze
zbudowanego chłopaka, ubranego w czarną bluzkę z logiem MOPZ-u na klatce
piersiowej.
-Powiedzmy, że macie dzisiaj taryfę ulgową- ostatnią i
jedyną szansę, żeby zobaczyć na jakiej zasadzie działają treningi w
Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym.- Ciągnął dalej.
Ciarki przeszły po moich plecach.
-Nazywam się James McVey. Od dzisiaj jestem waszym trenerem
oraz opiekunem sektora pierwszego. Codziennie o godzinie czwartej macie
obowiązek uczęszczać na treningi, dzięki którym zostanie sprawdzona wasza
sprawność. Dzisiejsza lekcja przeprowadzona jest bardziej dla mnie, niż dla
was. Zobaczymy jak bardzo jesteście zwinni, na jakim poziomie jest wasza
wytrzymałość i przede wszystkim... Czy macie w sobie potrzebną podstawę, do
bycia członkiem jedynki...
Wypuściłam powietrze z ust, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Prędzej będę obierała ziemniaki na stołówce, niż stanę się wysportowanym,
pewnym siebie agentem.
-... Oczywiście jeżeli tej podstawy nie macie, zrobimy
wszystko, żebyście zmienili swoje podejście. Jak już zapewne wiecie, nasza
agencja przechodzi kryzys pod względem naboru osób do sektora pierwszego. Mamy
bardzo mało ludzi, więc kiedy pobieramy nowe osoby z całego świata, trafiają
one najprędzej właśnie do nas.- Przerwał tutaj na chwilę, a po tłumie rozległ
się szmer przerażenia.- Nie będę was głaskał po głowie i zapewniał, że będzie
dobrze. Będzie ciężko. Cholernie ciężko. Ale łączy nas jeden i ten sam cel,
więc wierzę w to, że wspólnie damy radę i pokonamy wszystko- nawet wasze
najgorsze lęki.
-Skoro są takimi cudotwórcami, to może lepiej, żeby zajęli
się szczepionką, a nie tworzeniem z nas terminatorów...- Burknął jakiś chłopak,
stojący niedaleko mnie.
-Rekruci, za mną. Zaprowadzę was na tor sprawnościowy,
znajdujący się na zewnątrz naszej Organizacji. Każdy, kto właśnie w tej chwili
wykruszy się z tłumu, bliżej zapozna się z lufą naszych pistoletów.- Ostatnie
słowa wypowiedział powoli i spokojnie, jakby to była norma.
Niestety nawet nie wiedziałam, czy żartował, czy w
Organizacji naprawdę musiały panować takie surowe warunki, aby móc kontrolować
młodzież. Chyba nie wszyscy byli na tyle grzeczni co ja, że stali potulnie
wśród tłumu i oczekiwali... Nieznanego?
Ruszyliśmy całą masą w stronę wyjścia, które prowadziło do
naszego sektora. Dopiero teraz mogłam zauważyć, że szklana aula posiadała
cztery wejścia- każde z nich miało przypisany swój numer, świadczący o danym
sektorze, który znajdował się za dorodnymi drzwiami.
W porównaniu z innymi korytarzami, miejsce zaraz za
"jedynką" było szare i ponure. Ściany nawet nie zostały pomalowane na
biały kolor- świeciły szarościami. Miejsce wyglądało tak, jakby ktoś zupełnie o
nim zapomniał. Lampy, przywieszone na suficie, oświetlały jedynie częściowo
długie pomieszczenie.
-Po prawej stronie znajdują się szatnie i prysznice kobiet.
Po lewej- mężczyzn. - Krzyknął James, który szedł pewnie gdzieś z przodu. -Z
szatni korzystamy jedynie przed misjami w terenie- każdy z was ma osobną
szafkę, w której będzie znajdowało się podstawowe zaopatrzenie. Więcej opowiem
wam na pierwszym spotkaniu sektora pierwszego.
Prysznice natomiast są dostępne zaraz po waszych treningach.- Choć James
już nie mógł przemawiać do nas przez głośniki, jego głos był na tyle donośny,
że zrozumiałam każde kolejne słowo.
Nieoczekiwanie otworzono przed nami drzwi, a po korytarzu
rozlała się jasność. Świeże powietrze. Zaciągnęłam się głęboko, korzystając z
ostatniej chwili, w której mogłam wziąć oddech bez żadnego bólu. Naprawdę-
szykowałam się na najgorsze.
-Truchtem, za mną!- Usłyszałam rozkaz, który zniknął gdzieś
w szumie całego zamieszania.
Tupot nóg mógł świadczyć o tym, że przód wykonał polecenie-
tył musiał jeszcze chwilę poczekać, żeby wszyscy wydostali się z budynku.
Czując silne popchnięcie przez inne osoby, przyspieszyłam, układając wygodnie.
Nie wiedziałam czy w ogóle taki sposób przemieszczania się mogłam nazwać
profesjonalnym określeniem, jakim jest "trucht". Bliżej było mi do
desperackiej ucieczki największej kaleki pod słońcem.
Kiedy wydostałam się na zewnątrz, od razu zaczęłam rozglądać
się dookoła. Spojrzałam w niebo- było zachmurzone, całe usłane szarymi
chmurami. Byłam pewna, że zaraz zacznie padać deszcz, a my wszyscy będziemy
brodzić w błocie po same pachy. Chłód upominał nas wszystkich, że jak nie
zaczniemy angażować całego swojego ciała w ćwiczenia, to tutaj zamarzniemy.
Rekruci biegli zaraz za sobą, wyjątkowo skupieni na tym, co
mieli zrobić. Nikt się nie rozglądał. Tylko ja korzystałam z okazji, żeby
ujrzeć potężny, szary budynek Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym
w całej swej okazałości.
Biegliśmy wzdłuż grubych murów sektora pierwszego- wokół
rozciągała się pusta, ziemista przestrzeń, która kończyła się kilkaset metrów
od nas wysokim murem, zakończonym kolczatką. Przy każdym rogu widniała
wieżyczka, z której wystawały karabiny maszynowe. Wszystko to przypominało mi
sceny z filmów o więzieniach- takich o zaostrzonym rygorze.
Teren był ogromny. Przeogromny. Nawet nie wiedziałam gdzie
kończy się budynek i dokąd tak naprawdę biegniemy. Nie było żadnych drzew. Nie
widziałam nawet małego kępka trawy. Truchtaliśmy po glinie, która już po paru
susach pobrudziła mi czarne, sportowe buty.
Pogoda najwyraźniej również chciała dać coś od siebie i podkreślić
ponury klimat, gdyż na policzkach poczułam pierwsze krople deszczu.
-Tempo, tempo!- Wrzask James'a zdołałby obudzić zmarłego.
Moje nogi jakoś dawały radę, ale umysł powoli zaczynał się
poddawać- powietrze było mroźne, szczypało nieprzyjemnie w płucach. Deszcz z
każdą kolejną chwilą stawał się coraz cięższy, żeby wreszcie lunąć tak
intensywnie, że w ciągu paru minut byliśmy cali przemoczeni.
Próbowałam mrużyć oczy, ale nie mogłam. Krople lodowatej
wody ograniczały mi pole widzenia.
-Raz, raz, raz!- James przeciął szum deszczu na chwilę,
kiedy cała grupa stopniowo przyspieszała.
Niestety nie zauważyłam, że przed nami znajdował się dość
spory dół, do którego każdy miał... Wskoczyć. Potknęłam się o swoje własne
nogi, zatrzymując na wilgotnej ziemi rozłożonymi rękami.
Pozostali rekruci zwinnie omijali moją osobę albo mnie
przeskakując (tym samym brudząc mój cały tył błotem), niektórzy odskakiwali ode
mnie, inni nawet nie potrafili dojrzeć mojej leżącej sylwetki, więc parę razy
zostałam kopnięta.
-Weź się w garść, Abbott!- Krzyk zadźwięczał mi w uszach. James
był dokładnie nade mną.
Jakim cudem znalazł się tutaj, skoro byłam pewna, że biegnie
na czele grupy? Choć ulewa nie ustawała, wreszcie mogłam przyjrzeć się mu nieco
lepiej. Nawet przez te grube krople deszczu dojrzałam intensywny błękit
chłodnych tęczówek, przeszywających mnie na wskroś.
Zacisnęłam szczęki z całej siły, napinając wszystkie mięśnie
i wstając z mokrego gruntu. Pomińmy fakt, że moje dresy były już całe brudne i
miałam błoto nawet w... Majtkach.
-Zainfekowani cię nie oszczędzą!- Dodał po chwili,
nachylając się nade mną i wyciągając rękę w moją stronę, żeby pomóc mi wstać.
Odgarnęłam kręcone loki ze spoconego czoła, obdarowując
swojego nauczyciela zabójczym wzrokiem, a następnie zerkając na dłoń, którą mi
podał. Tak, miałam ochotę go zabić. Udusić, pokroić na kawałki a następnie
spalić. Niezwykle irytowało mnie jego nastawienie do rekrutów. Powinien być
bardziej wyrozumiały, lub próbować nie drzeć się jak przekupka na targu.
Zmarszczyłam czoło, ignorując jego pomoc i wstałam o własnych siłach,
zaglądając przez ramię, żeby lepiej przyjrzeć się jego kamiennej twarzy, którą
przez chwilę zdobił... Delikatny uśmiech? Czy mi się zdawało, czy owy pozytywny
grymas był przepleciony również nutką dumy?
Ruszyłam przed siebie, skacząc w dół, czując przy tym każdy
pojedynczy mięsień. W takim stanie mogłam zliczyć każdą pojedynczą komórkę,
która znajdowała się w moich barkach, nogach, brzuchu, rękach... Poprawiając
granatową bluzkę, która podwinęła mi się nieco do góry, pociągnęłam nosem,
przecierając twarz brudną dłonią. Byłam głodna, wściekła, a do tego ten
cholerny deszcz, przez który czułam nieprzyjemne ciarki na swoich plecach. Nie
pisałam się na to. Nie chciałam należeć do żadnej pieprzonej Organizacji, która
miała na celu ratować ludzi. Nie chciałam tracić rodziców, nie chciałam słyszeć
tego, że już nigdy ich nie spotkam. A jak mi się uda, to dopiero, gdy epidemia
się zakończy. To było tak cholernie niesprawiedliwe, że aktualnie biegałam niczym
wariatka, połykając własne słone łzy i pot, cieknący ciurkiem po czole wraz z
deszczem. Powinnam teraz siedzieć w domu na tyłku i rysować kolejny projekt,
niż czuć, że zaraz wykaszlę płuca i resztę swoich wnętrzności.
-Pierdol się, McVey.- Wysyczałam sama do siebie przez
zaciśnięte zęby.
Splunęłam na bok, słysząc kolejny krzyk James'a, żebym się w
końcu ogarnęła i zaczęła współpracować. Owa złość, kumulująca się w moim
organizmie od rozpoczęcia treningu o godzinie czwartej, pomogła mi przyspieszyć
nieco tempo i dogonić resztę grupy, która aktualnie przebiegała przez opony.
-Nogi do góry, dalej!- Trener biegł zaraz obok nas i
pilnował każdej osoby. Był wyczulony nawet na najmniejszy błąd, na który
reagował marszczeniem swoich jasnych brwi i podnoszeniem głosu. Wojsko. Istne
wojsko, albo szkoła dla trudnej młodzieży, gdzie dzieciaki przetrzymywane są za
najgorsze wykroczenia, a opiekunowie próbują utemperować ich wybuchowe
charakterki.
Kaszlnęłam głucho, kierując swój wzrok w dół, skupiając maksymalnie
na oponach, żeby przypadkiem znowu się nie potknąć. Unosiłam kończyny w górę,
jak najwyżej tylko dałam radę, jęcząc przy tym i zaciskając szczęki. Zagryzając
wargi, walcząc sama ze sobą.
Następnym elementem była ściana, która wyrosła przed nami zza
kurtyny zimnych kropel. Zwykła, drewniana, niezbyt wysoka ściana, na której
wisiało parę lin. Pierwsze osoby dorwały się do niej i zaczęły zwinnie wspinać.
Kiedy już znalazły się na górze, zeskakiwały w dół i już nie było ich widać.
-Nie dam rady!- Usłyszałam gdzieś obok siebie przerażony
głos dziewczyny. Spojrzałam na nią w tył, a następnie łypnęłam na James'a,
który nadal wszystko kontrolował.
-To nie przedszkole, do cholery!- Odkrzyknął w jej stronę,
obserwując innych, którzy aktualnie pokonywali element na torze treningowym.
W końcu przyszła kolej na mnie. Uniosłam głowę do góry,
chwyciłam linę i... Starałam się zaprzeć na ścianie, która była już śliska.
Chwilę zajęło mi, żeby złapać równowagę i nie upaść z powrotem na dół. Miałam
wrażenie, że lina wpija mi się w delikatne ręce. Zupełnie nie wiem jakim cudem,
ale dostałam się na górę z małą pomocą innej dziewczyny, która znalazła się tam
przede mną. Podała mi rękę i wciągnęła, po czym zeskoczyła ze ścianki. Zdążyłam
jej jedynie kiwnąć głową na podziękowanie, gdyż głos McVey'a po raz setny
zmuszał do skupienia uwagi tylko na ćwiczeniach.
-Ostatnia prosta!- Wystarczyły te dwa słowa, żeby poczuć w
sobie wielką motywację. Mimo deszczu, mimo obolałego ciała, wszyscy, jedną,
zwartą ekipą, biegli przed siebie, rozbryzgując dookoła błoto. Jeszcze trochę.
Jeszcze chwila. Chwila i wreszcie znajdziemy się w środku, prawda? Bo chyba
James nie chciał nas zabić już na pierwszym treningu? Chyba, że taki właśnie
miał od początku tutaj zamiar. Widząc otwierające się drzwi, odetchnęłam z
pewnego rodzaju ulgą. Zagryzając dolną wargę aż do krwi, zwolniłam wreszcie do
szybkiego kroku, oczekując na wejście do budynku.
Weszłam do środka zaraz za tłumem i od razu oparłam się lewą
dłonią o ścianę, pochylając do przodu. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję...
Ktoś mnie poklepał po ramieniu, a do tego usłyszałam za sobą
niezadowolone głosy świadczące o tym, iż tworzę korek, więc musiałam wykrzesać
z siebie jeszcze trochę siły, żeby jakimś cudem doczołgać się do szatni.
James zatrzymał naszą grupę pomiędzy drzwiami do pryszniców
męskich i damskich.
-Koniec na dzisiaj. Było w porządku. Szczerze to myślałem,
że... Że jesteście gorsi.- Zaśmiał się donośnie, spoglądając na nas już nieco
łagodniejszym wzrokiem. Przeczesał swoją jasną czuprynę dłonią, strzepując z
włosów krople deszczu. -Pod prysznice, potem na śniadanie.- Rzucił na sam
koniec, odwracając się od nas na pięcie i zniknął w szatni dla mężczyzn, która
znajdowała się po prawej stronie.
Spojrzeliśmy po sobie. Wszyscy wyglądaliśmy jak jakieś stwory
błotne. Ciekła z nas woda, zmieszana z potem, ze łzami, z ziemią. Niektórzy
nawet zranili się na drabinkach, poobijali podczas skoku w dół. Zanim dotarł do
nas ostatni komunikat James'a, minęło trochę czasu. Wydaje mi się, że każdy
marzył o gorącym prysznicu i porządnym śniadaniu. Mój brzuch dawał o sobie
znać, nie tylko cierpiąc z przemęczenia, ale i również z braku jakiegokolwiek
jedzenia w środku.
Ruszyłam wolnym krokiem zaraz za dziewczynami. Pozostawiając
po sobie mokry, błotny ślad, wyznaczyłyśmy drogę pod prysznice. Nawet nie było
czasu zastanawiać się nad tym, że nie było osobnych kabin- prysznice były
umieszczone jeden za drugim, w dość obszernym, wyłożonym zielonymi kafelkami
pomieszczeniu. Starając się opanować szybkie bicie mojego serca, ściągnęłam z
siebie bluzkę, a następnie spodnie, rzucając je gdzieś przed zajętym przez
siebie prysznicem. Bielizna również powędrowała na kupkę, a ja sama odkręciłam
gorącą wodę, pod którą od razu włożyłam głowę. Zamknęłam oczy. Drżenie ciała
ustało, choć mięśnie nadal dawały znać o sobie ze względu na przemęczenie. Choć
było nas tutaj naprawdę dużo- panowała totalna cisza, którą zapełniał jedynie
szum wody. Wszystkie byłyśmy zbyt zmęczone, żeby na siebie spojrzeć, nie
wspominając już o nawiązywaniu jakichkolwiek relacji.