niedziela, 6 marca 2016

[4] Weź się w garść, Abbott!

-Rekruci proszeni są o niezwłoczne pojawienie się w głównej auli. Trening sprawnościowy rozpocznie się punktualnie o godzinie czwartej.- Ocknęłam się od razu, gdy tylko usłyszałam głośny komunikat, dobiegający z głośniczków, umiejscowionych w rogach pokoju.
Sądziłam, że to wszystko to tylko sen. Cała ta organizacja wydawała się być czymś nieosiągalnym, niestworzonym, zbyt wielkim, żeby mój mózg potrafił to pojąć. Przewróciłam się na drugi bok, przecierając dłońmi oczy. Nad moim łóżkiem stała... Violet. Dziewczyna wpatrywała się we mnie ze swoim charakterystycznym, uroczym uśmieszkiem na twarzy. Zdziwiłam się nieco, bo miała już na sobie swój biały uniform, w którym ją po raz pierwszy zobaczyłam. Zerknęłam w stronę okna. Za kratami powoli wychodziło słońce, choć wszystko pozostawało jeszcze w ponurym, szarym mroku, opuszczającej nas nocy.
-Taki z ciebie poranny ptaszek?- Zapytałam, poprawiając włosy, które aktualnie sterczały mi na wszystkie możliwe strony. Podniosłam się z łóżka, odgarniając kołdrę i powoli wstałam, uprzednio wkładając nogi w kapcie.
Dziewczyna jedynie pokiwała łepetyną, świdrując mnie swoimi niemalże czarnymi tęczówkami.
-Przyzwyczaiłam się. Siedzę już tutaj trzeci rok, kupa czasu... Ty też przywykniesz.- Powiedziała mi czym prędzej, podchodząc do swojej szafki nocnej i wyciągając z niej małą, szarą torebkę, w której znajdował się grzebień. -I tak nie mogę narzekać. Poprzedniego dnia Connor miał nocną zmianę. Dzisiaj zapewne nie wrócę do pokoju...- Zmarszczyła brwi, spoglądając na swoje posłane już łóżko. Czy mi się wydawało, czy u niej wszystko musiało być dopracowane od początku, do końca? -A tobie jak minęła noc na nowym miejscu?- Zerknęła na mnie kątem oka, oblizując swoje pełne, malinowe wargi, a następnie zaczęła przeczesywać blond włosy, żeby w końcu związać je w wysoki kucyk.
Prychnęłam w odpowiedzi, wywracając oczami. Co jej miałam powiedzieć? Że było genialnie? Że śniłam o jednorożcach i tęczy?
-Płakałaś.- To raczej było stwierdzenie, aniżeli pytanie, które miało nie dopuścić do niekomfortowej ciszy.
Wzruszyłam ramionami, automatycznie opuszczając z twarzy Violet wzrok. Nie, nie mogłam się znowu rozkleić. Wiedziałam, że jak zacznę ryczeć teraz, to już nie skończę do zmroku. Stwierdziłam, iż najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie po prostu... Podjęcie czynności ubrania się w ciuchy treningowe. Chwyciłam granatową koszulkę z krótkim rękawem, która miała moje nazwisko na plecach, szerokie, dresowe spodnie i wysunęłam nieco spod łóżka buty sportowe.
-To normalne. Ja też mocno przeżyłam rozstanie z rodzicami. W zasadzie... Każdy przez to przechodził. I wiesz co? Musisz mieć nadzieję. Ona jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Uwierz w to, że w końcu ich spotkasz, gdy już zrobimy porządek z tą całą zarazą.
My? Porządek? Z zarazą? Wciągnęłam na siebie spodnie i jakimś cudem wepchnęłam głowę przez otwór w granatowej bluzce, powodując, że moje loki wyglądały jeszcze gorzej, niż wcześniej.
-Zrób to dla rodziców. Chyba są tego warci, czyż nie?- Odłożyła grzebień na szafkę, stanęła na środku pokoju i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. Spojrzała na zegar, który wisiał dokładnie nad drzwiami. -Za dziesięć czwarta, moja droga. Masz czas jedynie na przemycie buzi. Po drodze do mojego sektora zaprowadzę cię na główną aulę.- Klasnęła w dłonie, a następnie umiejscowiła je gdzieś na swojej plakietce, która została przypięta do kieszeni uniformu.
Czym prędzej poszłam do toalety i zrobiłam tak, jak Violet mówiła. Obmyłam zmęczoną twarz zimną wodą, w nadziei, że to choć trochę mnie obudzi. Niestety oczy nadal były podkrążone i spuchnięte, a skóra niemalże błagała o jakiś krem nawilżający. Westchnęłam cicho, wpatrując się w swoje odbicie i związałam włosy w niedbały kucyk. Byłam gotowa do wyjścia? Fizycznie- nie. Psychicznie też nie.
-Dobra, chodźmy.- Mruknęłam niepewnie z łazienki.
Violet otworzyła drzwi od naszego pokoju i wypuściła mnie przodem. Ruszyłyśmy długim korytarzem w stronę, z której wczoraj przybyłam. Mijałyśmy wiele osób- niektóre witały się z Violet przyjaźnie, inne jedynie posyłały jej znaczące spojrzenia, na które kiwała ze zrozumieniem głową. Wśród całego tego gwaru i zamieszania, gdzie młodzież chodziła w jedną i drugą stronę, zauważyłam parę sylwetek ubranych tak samo, jak ja. Szły niepewnie przed siebie, zdając się na łaskę innych rekrutów, którzy podążali przed siebie, kierując swoją osobę w stronę głównej auli.
Stwierdziłam, że miałam naprawdę wielkie szczęście, że Violet zechciała mi pomóc. W innym przypadku mogłabym być takim dzieciakiem we mgle, które spóźniłoby się na trening, a potem dostało ochrzan od samej Joy Maverick. Albo... Od tego, kto tę lekcję sprawnościową miał prowadzić. W myślach modliłam się, żeby nie trafić na jakiegoś tyrana, który będzie się na wszystkich wyżywał i czerpał przyjemność z widoku zmieszanego potu ze łzami.
Pokręciłam głową, starając odgonić od siebie wszystkie możliwe myśli i skupić się na drodze. Wczorajszego wieczoru, kiedy Bradley prowadził mnie do pokoju, nawet nie zauważyłam tych wszystkich rozwidleń na korytarzu, co dopiero mówić o dokładnym zapamiętaniu w którą stronę mam skręcić, żeby trafić na aulę. Zwykle do mojej pamięci bez problemu trafiały najbardziej skomplikowane obliczenia, które wykonywałam podczas tworzenia kolejnych projektów, ale gdy stres brał górę... Bywało tak, że nawet nie wiedziałam, jak się nazywam.
Tłum zaczął się zagęszczać. Musiałyśmy poczekać nieco przy samym wejściu na aulę, gdyż zbierało się na niej dość sporo ludzi.
-Jesteśmy na miejscu.- Odezwała się Violet, przyglądając się mi uważnie. -Widzimy się na śniadaniu, Vinnie.- Rzuciła beztrosko, poprawiając górę białego stroju. -Uważaj na siebie, okej? Wróć cała i zdrowa!- Machnęła jedynie ręką i pognała w zupełnie drugą stronę, przeciskając się przez ludzi ubranych identycznie tak, jak ja.
No i... Tyle ją widziałam. Byłam tak zestresowana, że nawet nie odpowiedziałam jej na pożegnanie. Rozglądałam się panicznie po tłumie, a każda kolejna osoba, gnieżdżąca się w towarzystwie ściskała mnie barkami coraz mocniej i przepychała na sam środek wielkiego, szklanego pomieszczenia. Nie należałam do jakichś wyjątkowo wysokich osób, co dopiero mówić o... Krzepie i dobrze zbudowanej sylwetce, dzięki której mogłabym zawalczyć o swój jeden metr kwadratowy w auli.
-Patrz, to James McVey! Największe ciacho w całej organizacji! Wszystkim dziewczynom miękną nogi, gdy ten jest w pobliżu.- Usłyszałam szept za sobą. Automatycznie odwróciłam się w stronę, z której ową kwestię usłyszałam. Zauważyłam dwie śmiejące się dziewczyny, które zgromiły mnie takim wzrokiem, jakbym była tu znana jedynie z tego, że podsłuchuję.
Zmieszałam się nieco, więc postanowiłam patrzeć w stronę owego... James'a i przekonać się, czy rzeczywiście mają rację. Musiałam niestety stawać na palcach, żeby widzieć cokolwiek z przodu. Nawet jak starałam się ze wszystkich sił zobaczyć, który to chłopak, mogłam dojrzeć jedynie jego jasną czuprynę w artystycznym nieładzie.
-Rekruci z jedynki, prosimy o skumulowanie swoich jednostek w jednym rogu auli tak, żeby reszta naszych agentów mogła bez problemu przedostawać się do swoich sektorów!- Męski głos rozległ się z głośników, a masa ludzi zaczęła przesuwać się powoli w stronę, w którą owy komunikat padł.
Nie mogłam walczyć- nawet nie miałam jak zmienić swojego położenia, więc grzecznie dreptałam wśród innych, granatowych koszulek. Dopóki nie zatrzymaliśmy się w wyznaczonym miejscu, panował delikatny gwar. Każdy wymieniał się swoimi spostrzeżeniami do czasu, gdy nie usłyszał kolejnych słów, dobiegających z głośników.
-Następnym razem wszystko ma pójść sprawnie, jasne? Jest godzina 4:15. Gdybyście nie byli rekrutami, już dawno stracilibyście kwadrans przerwy śniadaniowej, która trwa... Właśnie kwadrans.- Ponownie próbowałam stanąć na palcach, tak jak osoby znajdujące się obok mnie. Przy okazji wydłużyłam nieco szyję i dopiero wtedy mogłam ujrzeć sylwetkę dobrze zbudowanego chłopaka, ubranego w czarną bluzkę z logiem MOPZ-u na klatce piersiowej.
-Powiedzmy, że macie dzisiaj taryfę ulgową- ostatnią i jedyną szansę, żeby zobaczyć na jakiej zasadzie działają treningi w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym.- Ciągnął dalej.
Ciarki przeszły po moich plecach.
-Nazywam się James McVey. Od dzisiaj jestem waszym trenerem oraz opiekunem sektora pierwszego. Codziennie o godzinie czwartej macie obowiązek uczęszczać na treningi, dzięki którym zostanie sprawdzona wasza sprawność. Dzisiejsza lekcja przeprowadzona jest bardziej dla mnie, niż dla was. Zobaczymy jak bardzo jesteście zwinni, na jakim poziomie jest wasza wytrzymałość i przede wszystkim... Czy macie w sobie potrzebną podstawę, do bycia członkiem jedynki...
Wypuściłam powietrze z ust, kręcąc z niedowierzaniem głową. Prędzej będę obierała ziemniaki na stołówce, niż stanę się wysportowanym, pewnym siebie agentem.
-... Oczywiście jeżeli tej podstawy nie macie, zrobimy wszystko, żebyście zmienili swoje podejście. Jak już zapewne wiecie, nasza agencja przechodzi kryzys pod względem naboru osób do sektora pierwszego. Mamy bardzo mało ludzi, więc kiedy pobieramy nowe osoby z całego świata, trafiają one najprędzej właśnie do nas.- Przerwał tutaj na chwilę, a po tłumie rozległ się szmer przerażenia.- Nie będę was głaskał po głowie i zapewniał, że będzie dobrze. Będzie ciężko. Cholernie ciężko. Ale łączy nas jeden i ten sam cel, więc wierzę w to, że wspólnie damy radę i pokonamy wszystko- nawet wasze najgorsze lęki.
-Skoro są takimi cudotwórcami, to może lepiej, żeby zajęli się szczepionką, a nie tworzeniem z nas terminatorów...- Burknął jakiś chłopak, stojący niedaleko mnie.
-Rekruci, za mną. Zaprowadzę was na tor sprawnościowy, znajdujący się na zewnątrz naszej Organizacji. Każdy, kto właśnie w tej chwili wykruszy się z tłumu, bliżej zapozna się z lufą naszych pistoletów.- Ostatnie słowa wypowiedział powoli i spokojnie, jakby to była norma.
Niestety nawet nie wiedziałam, czy żartował, czy w Organizacji naprawdę musiały panować takie surowe warunki, aby móc kontrolować młodzież. Chyba nie wszyscy byli na tyle grzeczni co ja, że stali potulnie wśród tłumu i oczekiwali... Nieznanego?
Ruszyliśmy całą masą w stronę wyjścia, które prowadziło do naszego sektora. Dopiero teraz mogłam zauważyć, że szklana aula posiadała cztery wejścia- każde z nich miało przypisany swój numer, świadczący o danym sektorze, który znajdował się za dorodnymi drzwiami.
W porównaniu z innymi korytarzami, miejsce zaraz za "jedynką" było szare i ponure. Ściany nawet nie zostały pomalowane na biały kolor- świeciły szarościami. Miejsce wyglądało tak, jakby ktoś zupełnie o nim zapomniał. Lampy, przywieszone na suficie, oświetlały jedynie częściowo długie pomieszczenie.
-Po prawej stronie znajdują się szatnie i prysznice kobiet. Po lewej- mężczyzn. - Krzyknął James, który szedł pewnie gdzieś z przodu. -Z szatni korzystamy jedynie przed misjami w terenie- każdy z was ma osobną szafkę, w której będzie znajdowało się podstawowe zaopatrzenie. Więcej opowiem wam na pierwszym spotkaniu sektora pierwszego.  Prysznice natomiast są dostępne zaraz po waszych treningach.- Choć James już nie mógł przemawiać do nas przez głośniki, jego głos był na tyle donośny, że zrozumiałam każde kolejne słowo.
Nieoczekiwanie otworzono przed nami drzwi, a po korytarzu rozlała się jasność. Świeże powietrze. Zaciągnęłam się głęboko, korzystając z ostatniej chwili, w której mogłam wziąć oddech bez żadnego bólu. Naprawdę- szykowałam się na najgorsze.
-Truchtem, za mną!- Usłyszałam rozkaz, który zniknął gdzieś w szumie całego zamieszania.
Tupot nóg mógł świadczyć o tym, że przód wykonał polecenie- tył musiał jeszcze chwilę poczekać, żeby wszyscy wydostali się z budynku. Czując silne popchnięcie przez inne osoby, przyspieszyłam, układając wygodnie. Nie wiedziałam czy w ogóle taki sposób przemieszczania się mogłam nazwać profesjonalnym określeniem, jakim jest "trucht". Bliżej było mi do desperackiej ucieczki największej kaleki pod słońcem.
Kiedy wydostałam się na zewnątrz, od razu zaczęłam rozglądać się dookoła. Spojrzałam w niebo- było zachmurzone, całe usłane szarymi chmurami. Byłam pewna, że zaraz zacznie padać deszcz, a my wszyscy będziemy brodzić w błocie po same pachy. Chłód upominał nas wszystkich, że jak nie zaczniemy angażować całego swojego ciała w ćwiczenia, to tutaj zamarzniemy.
Rekruci biegli zaraz za sobą, wyjątkowo skupieni na tym, co mieli zrobić. Nikt się nie rozglądał. Tylko ja korzystałam z okazji, żeby ujrzeć potężny, szary budynek Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym w całej swej okazałości.
Biegliśmy wzdłuż grubych murów sektora pierwszego- wokół rozciągała się pusta, ziemista przestrzeń, która kończyła się kilkaset metrów od nas wysokim murem, zakończonym kolczatką. Przy każdym rogu widniała wieżyczka, z której wystawały karabiny maszynowe. Wszystko to przypominało mi sceny z filmów o więzieniach- takich o zaostrzonym rygorze.
Teren był ogromny. Przeogromny. Nawet nie wiedziałam gdzie kończy się budynek i dokąd tak naprawdę biegniemy. Nie było żadnych drzew. Nie widziałam nawet małego kępka trawy. Truchtaliśmy po glinie, która już po paru susach pobrudziła mi czarne, sportowe buty.
Pogoda najwyraźniej również chciała dać coś od siebie i podkreślić ponury klimat, gdyż na policzkach poczułam pierwsze krople deszczu.
-Tempo, tempo!- Wrzask James'a zdołałby obudzić zmarłego.
Moje nogi jakoś dawały radę, ale umysł powoli zaczynał się poddawać- powietrze było mroźne, szczypało nieprzyjemnie w płucach. Deszcz z każdą kolejną chwilą stawał się coraz cięższy, żeby wreszcie lunąć tak intensywnie, że w ciągu paru minut byliśmy cali przemoczeni.
Próbowałam mrużyć oczy, ale nie mogłam. Krople lodowatej wody ograniczały mi pole widzenia.
-Raz, raz, raz!- James przeciął szum deszczu na chwilę, kiedy cała grupa stopniowo przyspieszała.
Niestety nie zauważyłam, że przed nami znajdował się dość spory dół, do którego każdy miał... Wskoczyć. Potknęłam się o swoje własne nogi, zatrzymując na wilgotnej ziemi rozłożonymi rękami.
Pozostali rekruci zwinnie omijali moją osobę albo mnie przeskakując (tym samym brudząc mój cały tył błotem), niektórzy odskakiwali ode mnie, inni nawet nie potrafili dojrzeć mojej leżącej sylwetki, więc parę razy zostałam kopnięta.
-Weź się w garść, Abbott!- Krzyk zadźwięczał mi w uszach. James był dokładnie nade mną.
Jakim cudem znalazł się tutaj, skoro byłam pewna, że biegnie na czele grupy? Choć ulewa nie ustawała, wreszcie mogłam przyjrzeć się mu nieco lepiej. Nawet przez te grube krople deszczu dojrzałam intensywny błękit chłodnych tęczówek, przeszywających mnie na wskroś.
Zacisnęłam szczęki z całej siły, napinając wszystkie mięśnie i wstając z mokrego gruntu. Pomińmy fakt, że moje dresy były już całe brudne i miałam błoto nawet w... Majtkach.
-Zainfekowani cię nie oszczędzą!- Dodał po chwili, nachylając się nade mną i wyciągając rękę w moją stronę, żeby pomóc mi wstać.
Odgarnęłam kręcone loki ze spoconego czoła, obdarowując swojego nauczyciela zabójczym wzrokiem, a następnie zerkając na dłoń, którą mi podał. Tak, miałam ochotę go zabić. Udusić, pokroić na kawałki a następnie spalić. Niezwykle irytowało mnie jego nastawienie do rekrutów. Powinien być bardziej wyrozumiały, lub próbować nie drzeć się jak przekupka na targu. Zmarszczyłam czoło, ignorując jego pomoc i wstałam o własnych siłach, zaglądając przez ramię, żeby lepiej przyjrzeć się jego kamiennej twarzy, którą przez chwilę zdobił... Delikatny uśmiech? Czy mi się zdawało, czy owy pozytywny grymas był przepleciony również nutką dumy?
Ruszyłam przed siebie, skacząc w dół, czując przy tym każdy pojedynczy mięsień. W takim stanie mogłam zliczyć każdą pojedynczą komórkę, która znajdowała się w moich barkach, nogach, brzuchu, rękach... Poprawiając granatową bluzkę, która podwinęła mi się nieco do góry, pociągnęłam nosem, przecierając twarz brudną dłonią. Byłam głodna, wściekła, a do tego ten cholerny deszcz, przez który czułam nieprzyjemne ciarki na swoich plecach. Nie pisałam się na to. Nie chciałam należeć do żadnej pieprzonej Organizacji, która miała na celu ratować ludzi. Nie chciałam tracić rodziców, nie chciałam słyszeć tego, że już nigdy ich nie spotkam. A jak mi się uda, to dopiero, gdy epidemia się zakończy. To było tak cholernie niesprawiedliwe, że aktualnie biegałam niczym wariatka, połykając własne słone łzy i pot, cieknący ciurkiem po czole wraz z deszczem. Powinnam teraz siedzieć w domu na tyłku i rysować kolejny projekt, niż czuć, że zaraz wykaszlę płuca i resztę swoich wnętrzności.
-Pierdol się, McVey.- Wysyczałam sama do siebie przez zaciśnięte zęby.
Splunęłam na bok, słysząc kolejny krzyk James'a, żebym się w końcu ogarnęła i zaczęła współpracować. Owa złość, kumulująca się w moim organizmie od rozpoczęcia treningu o godzinie czwartej, pomogła mi przyspieszyć nieco tempo i dogonić resztę grupy, która aktualnie przebiegała przez opony.
-Nogi do góry, dalej!- Trener biegł zaraz obok nas i pilnował każdej osoby. Był wyczulony nawet na najmniejszy błąd, na który reagował marszczeniem swoich jasnych brwi i podnoszeniem głosu. Wojsko. Istne wojsko, albo szkoła dla trudnej młodzieży, gdzie dzieciaki przetrzymywane są za najgorsze wykroczenia, a opiekunowie próbują utemperować ich wybuchowe charakterki.
Kaszlnęłam głucho, kierując swój wzrok w dół, skupiając maksymalnie na oponach, żeby przypadkiem znowu się nie potknąć. Unosiłam kończyny w górę, jak najwyżej tylko dałam radę, jęcząc przy tym i zaciskając szczęki. Zagryzając wargi, walcząc sama ze sobą.
Następnym elementem była ściana, która wyrosła przed nami zza kurtyny zimnych kropel. Zwykła, drewniana, niezbyt wysoka ściana, na której wisiało parę lin. Pierwsze osoby dorwały się do niej i zaczęły zwinnie wspinać. Kiedy już znalazły się na górze, zeskakiwały w dół i już nie było ich widać.
-Nie dam rady!- Usłyszałam gdzieś obok siebie przerażony głos dziewczyny. Spojrzałam na nią w tył, a następnie łypnęłam na James'a, który nadal wszystko kontrolował.
-To nie przedszkole, do cholery!- Odkrzyknął w jej stronę, obserwując innych, którzy aktualnie pokonywali element na torze treningowym.
W końcu przyszła kolej na mnie. Uniosłam głowę do góry, chwyciłam linę i... Starałam się zaprzeć na ścianie, która była już śliska. Chwilę zajęło mi, żeby złapać równowagę i nie upaść z powrotem na dół. Miałam wrażenie, że lina wpija mi się w delikatne ręce. Zupełnie nie wiem jakim cudem, ale dostałam się na górę z małą pomocą innej dziewczyny, która znalazła się tam przede mną. Podała mi rękę i wciągnęła, po czym zeskoczyła ze ścianki. Zdążyłam jej jedynie kiwnąć głową na podziękowanie, gdyż głos McVey'a po raz setny zmuszał do skupienia uwagi tylko na ćwiczeniach.
-Ostatnia prosta!- Wystarczyły te dwa słowa, żeby poczuć w sobie wielką motywację. Mimo deszczu, mimo obolałego ciała, wszyscy, jedną, zwartą ekipą, biegli przed siebie, rozbryzgując dookoła błoto. Jeszcze trochę. Jeszcze chwila. Chwila i wreszcie znajdziemy się w środku, prawda? Bo chyba James nie chciał nas zabić już na pierwszym treningu? Chyba, że taki właśnie miał od początku tutaj zamiar. Widząc otwierające się drzwi, odetchnęłam z pewnego rodzaju ulgą. Zagryzając dolną wargę aż do krwi, zwolniłam wreszcie do szybkiego kroku, oczekując na wejście do budynku.
Weszłam do środka zaraz za tłumem i od razu oparłam się lewą dłonią o ścianę, pochylając do przodu. Miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję...
Ktoś mnie poklepał po ramieniu, a do tego usłyszałam za sobą niezadowolone głosy świadczące o tym, iż tworzę korek, więc musiałam wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły, żeby jakimś cudem doczołgać się do szatni.
James zatrzymał naszą grupę pomiędzy drzwiami do pryszniców męskich i damskich.
-Koniec na dzisiaj. Było w porządku. Szczerze to myślałem, że... Że jesteście gorsi.- Zaśmiał się donośnie, spoglądając na nas już nieco łagodniejszym wzrokiem. Przeczesał swoją jasną czuprynę dłonią, strzepując z włosów krople deszczu. -Pod prysznice, potem na śniadanie.- Rzucił na sam koniec, odwracając się od nas na pięcie i zniknął w szatni dla mężczyzn, która znajdowała się po prawej stronie.
Spojrzeliśmy po sobie. Wszyscy wyglądaliśmy jak jakieś stwory błotne. Ciekła z nas woda, zmieszana z potem, ze łzami, z ziemią. Niektórzy nawet zranili się na drabinkach, poobijali podczas skoku w dół. Zanim dotarł do nas ostatni komunikat James'a, minęło trochę czasu. Wydaje mi się, że każdy marzył o gorącym prysznicu i porządnym śniadaniu. Mój brzuch dawał o sobie znać, nie tylko cierpiąc z przemęczenia, ale i również z braku jakiegokolwiek jedzenia w środku.
Ruszyłam wolnym krokiem zaraz za dziewczynami. Pozostawiając po sobie mokry, błotny ślad, wyznaczyłyśmy drogę pod prysznice. Nawet nie było czasu zastanawiać się nad tym, że nie było osobnych kabin- prysznice były umieszczone jeden za drugim, w dość obszernym, wyłożonym zielonymi kafelkami pomieszczeniu. Starając się opanować szybkie bicie mojego serca, ściągnęłam z siebie bluzkę, a następnie spodnie, rzucając je gdzieś przed zajętym przez siebie prysznicem. Bielizna również powędrowała na kupkę, a ja sama odkręciłam gorącą wodę, pod którą od razu włożyłam głowę. Zamknęłam oczy. Drżenie ciała ustało, choć mięśnie nadal dawały znać o sobie ze względu na przemęczenie. Choć było nas tutaj naprawdę dużo- panowała totalna cisza, którą zapełniał jedynie szum wody. Wszystkie byłyśmy zbyt zmęczone, żeby na siebie spojrzeć, nie wspominając już o nawiązywaniu jakichkolwiek relacji. 

poniedziałek, 28 lipca 2014

[3] Rozpoznano

-Vinnie, halo! Budzimy się!- Próbowałam otworzyć oczy, ale nie miałam siły. Czułam się zupełnie tak, jakbym dostała cegłą w głowę. Wszystko mnie bolało. Nawet nie mogłam podnieść ręki, żeby przetrzeć dłonią swoją twarz. Zmarszczyłam czoło, widząc zarysy dwóch nieznajomych sylwetek, wiszących nade mną. Jeszcze nie mogłam ocenić ich szczegółowego wyglądu, bo obraz nadal miałam zamazany, a ponadto straszliwie kręciło mi się w głowie. Myślałam, że zaraz zwymiotuję.
Z początku sądziłam, że nadal znajduję się w karetce, bo straciłam przytomność. W tym momencie walczyłam sama ze sobą, bo z jednej strony chciałam się podnieść, a z drugiej wszystkie kończyny mi ciążyły. Nawet nie potrafiłam poruszyć palcami u rąk. Po prostu leżałam na wznak, unieruchomiona jakąś niewidzialną siłą.
Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, ale sapnęłam tylko głucho, przełykając ślinę.
-Spokojnie, dostałaś bardzo silne środki paraliżujące, także możesz odczuwać delikatny dyskomfort.- Powtórzył ten sam, dziewczęcy głos, który obudził mnie z silnego snu. Próbowałam otworzyć oczy, ale poraziło mnie bardzo silne światło, padające prosto na moją twarz. Wykrzywiłam usta z niezadowolenia, odwracając się od irytującego źródła jasności.
Byłam niczym kruchy, delikatny, jesienny liść, poruszający się na wietrze. Zapewne gdyby ktoś aktualnie próbował mnie podnieść, przelałabym się mu przez ręce, nie mogąc nawet unieść głowy. Nie dość, że szyja nie potrafiła unieść ciężaru czaszki, to do tego każde, nawet najmniejsze spięcie mięśni, powodowało u mnie nieokreślony, kłujący ból.
Parę razy podejmowałam próbę wypowiedzenia paru pustych słów, ale nadal nie dawałam rady. Pozostało mi jedynie czekać, aż organizm się zregeneruje i wszystkie czynności życiowe wrócą do normy.
-Gdzie ja jestem?- Zapytałam w końcu słabym głosem. Nie wiedziałam, czy mnie zrozumieli, bo zamiast wymówić wyraźnie słowa, zabełkotałam tylko żałośnie.
-Stany Zjednoczone, Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym. Sektor czwarty, czyli pielęgniarstwo i organizacja.- Tym razem odezwał się ktoś zupełnie inny i był to chyba chłopak.
Od razu podskoczyło mi ciśnienie. Albo nadal śniłam, co było naprawdę możliwe, bo miewałam najgłupsze sny we wszechświecie, albo uderzyłam się naprawdę mocno w głowę i miałam zwidy. Jeszcze nie za bardzo pamiętałam, jak się tutaj znalazłam. Miałam totalnie urwany film. Ba! Ja w ogóle nawet nie kojarzyłam, jak się nazywam. Ktoś chyba wyciągnął mój mózg z głowy, pozbawił go wszelkich informacji i wsadził w czaszkę z powrotem, ale tak bez żadnego ładu i składu.
Mrugałam cały czas oczami, próbując wyostrzyć obraz. Nawet poruszyłam palcami u stóp oraz delikatnie uniosłam prawą dłoń, jednakże ktoś natychmiastowo mi ją przycisnął do łóżka.
-Aktualnie jesteś podłączona do kroplówki wzmacniającej. Już niedługo powinnaś poczuć się lepiej.- Wytłumaczył nieznajomy.
Przekręciłam głowę na drugą stronę i próbowałam ocenić pomieszczenie, w którym się znajdowałam. W uszach nadal mi szumiało, a świat wirował wokół moich ocząt i nie chciał za nic się zatrzymać.
-Damy jej jeszcze jakieś witaminy, prawda?- Mruknęła do swojego towarzysza dziewczyna.
Uniesiono moją prawą dłoń. Gumowe kabelki opadły bezwiednie na rękę, a charakterystyczne, zimne uczucie, świadczące o wpuszczaniu kolejnej kroplówki, rozlało się nieprzyjemnie po nadgarstku.
W końcu mogłam dokładnie ocenić ich twarze. Ze zdziwieniem zauważyłam, że dwójka, ubrana w białe, lekarskie kitle, była chyba w moim wieku, albo nawet trochę młodsza. Niestety para moich "opiekunów" nie wyglądała na doświadczonych specjalistów. Co najwyżej mogli się urwać z balu przebierańców lub pożyczyć od swoich rodziców medyczne ubrania i zabawić się przez chwilę w lekarzy.
Po prawej stała ciemna blondynka dziewczyna o delikatnej, bardzo urodziwej i bladej twarzy. To chyba właśnie ona mnie obudziła. Cały czas trzymała mnie za rękę i co chwilę zerkała na kroplówkę, zawieszoną na metalowym stojaku. Przy okazji kontrolowała przepływ płynu do moich żył, naciskając na plastikowy element, umieszczony bliżej woreczka z zawartością. Miała wielkie, brązowe oczy, którymi obserwowała mnie zza przezroczystych gogli, zajmujących jej prawie połowę buzi. Jej włosy zostały uniesione do góry i związane w typowy, nieco rozczochrany koczek. Pojedyncze pasma delikatnie opadały jej przed uszami, ale na szczęście nie przeszkadzały w pracy. Po drugiej stronie łóżka znajdował się chłopak, trzymający czarną teczkę, w której coś namiętnie zapisywał, spoglądając na mnie i mrucząc pod nosem. Choć również był ubrany w biały, laboratoryjny fartuch i przezroczyste gogle, zupełnie nie pasował do swojej "fuchy" wyglądem. Co jak co, ale blondyneczkę w gumowych rękawiczkach można było jeszcze uznać jako pielęgniarkę, ale jego? Jego prędzej osadziłabym jako naczelnego buntownika w moim liceum. Rozczochrana, nieco przydługa grzywka, była o wiele jaśniejsza od reszty jego włosów. Twarz, wyraźnie zarysowana, z charakterystyczną, nieco kwadratową szczęką, została pokryta młodzieńczym, ledwo widocznym zarostem. Ponadto jedno ucho nieznajomego zostało przyozdobione małym, czarnym tunelem. Nie wiem czy dobrze zobaczyłam, ale w jego nosie również spoczywał błyszczący, srebrny kolczyk.
Wraz z wyostrzonym obrazem wróciły wspomnienia. Artykuł, szkoła, ucieczka od nauczycieli, płacząca mama, złodziej, czarny samochód, a następnie silny ból w lewym ramieniu. Później była tylko ciemność, a następnie pobudka właśnie tutaj. Zaraz, zaraz... Czy ta dziewczyna nie mówiła przypadkiem o zainfekowanych? I o Stanach Zjednoczonych?
-Jestem chora, prawda? Niedługo umrę?- Zapytałam rozpaczliwie, spoglądając na jej delikatną, dziewczęcą twarz. Przypomniało mi się, że gazeta pisała o jakiejś tajemniczej organizacji, znajdującej się właśnie w Ameryce. Tylko podobno owa agencja rozpadła się, gdy wszyscy dorośli zaczęli chorować na bliżej niezidentyfikowany wirus.
Nieznajoma zaśmiała się cicho na moją reakcję, kręcąc z politowaniem głową.
-Nie, już teraz mogę cię upewnić, że nie zaraziłaś się zmutowaną grzybicą. Jesteś cała i zdrowa.- Powiedziała, znów zatrzymując zielone oczy na kroplówce.
Tak szczerze to nie wiedziałam, czy mam wierzyć na słowo jakiejś gówniarze, przebranej za lekarza, ale mimo wszystko jej odpowiedź mnie nieco uspokoiła.
-A wiecie gdzie są moi rodzice? Wszystko z nimi w porządku?- Tym razem zwróciłam się do chłopaka, bo ten odłożył czarną teczkę na szafkę obok i po prostu stał, wpatrując się to we mnie, to w swoją koleżankę.
Zauważyłam zmieszanie na ich twarzach. Dziewczyna łypnęła na towarzysza w białym uniformie, wzdychając głośno. Poczułam, jak moje serce pęka na milion kawałeczków. Ich zachowanie nie świadczyło o niczym dobrym. Miałam wrażenie, że już nigdy nie spotkam swoich rodziców. Czy naprawdę straciłam ich na zawsze? Pociągnęłam nosem, skacząc czekoladowymi tęczówkami po ich sylwetkach, oczekując wyjaśnienia.
-Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie, ale nie martw się niepotrzebnie. Dostaliśmy informacje, że są bezpieczni i nic im nie dolega.- Odpowiedział spokojnym tonem blondyn, posyłając mi pokrzepiający uśmiech.
Musiałam im zaufać, żeby nie dostać kolejnego ataku paniki. Aby zająć czymś swoją roztrzęsioną sylwetkę, zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Jasnobłękitne oraz białe kolory wyjątkowo w nim dominowały. Sala nie była zbyt szeroka, natomiast jej długość wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Znajdował się tutaj tylko jeden rząd łóżek. Ja leżałam gdzieś na środku, więc po moich dwóch stronach, ciągnęły się inne posłania, a przy nich stała mała, kwadratowa szafeczka. Na niektórych łóżkach leżały zupełnie obce mi osoby. Każdy pacjent był pod opieką dwójki młodych- dziewczyny w białych rękawiczkach i chłopaka z czarną teczką, który obserwował stan nieprzytomnych.
Czyli jednak trafiłam do szpitala. Tylko cholernie dziwnego szpitala, obsługiwanego przez dzieciaki.
Spojrzałam w przód. Boczne ściany sali były szklane. Gdzieś w oddali widziałam brązowy korytarz, po którym przechadzały się identycznie ubrane w białe kitle osoby. Każda się gdzieś spieszyła i zdarzało się, że nawet na siebie wpadali, bo byli tak pochłonięci rozmyśleniami. Dopiero teraz spojrzałam na swój brzuch, który był przykryty białą kołdrą. Moje ręce zdobiły mniejsze i większe gumowe kabelki, przez które przepływały coraz to inne kroplówki. Musiałam przyznać, że teraz czułam się o wiele lepiej, niż na samym początku, choć świadomość, że... Nie byłam w swoich ubraniach, tylko w jakiejś cienkiej, długiej koszuli, nie była dla mnie komfortowa.
-Poczekaj, zaraz cię trochę podniesiemy.- Nieznajomy schylił się na chwilę przy moim łóżku i nacisnął bliżej nieokreślony guzik, dzięki któremu góra mojego posłania zaczęła się powoli unosić do góry. Mogłam wygodnie oprzeć się o poduszkę i unieść dłonie do twarzy, by odgarnąć z niej niesforne włosy.
-Lepiej?- Spojrzał na mnie z dołu, a ja pokiwałam na jego słowa głową. Znów wstał, otrzepując biały fartuch i chwycił czarną teczkę w swoje dłonie.
-Patrz, Vinnie w końcu odzyskała swoje kolory!- Poinformowała towarzysza dziewczyna, a następnie ściągnęła worek kroplówki z metalowego stojaczka i odczepiła od wenflonu gumowy kabelek, a następnie wyciągnęła również nieprzyjemną igłę, do tej pory umiejscowioną w żyle. - Skoro już do nas wróciłaś, to możemy cię oficjalnie powitać w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym. Ja jestem Violet, a to mój przyjaciel, Connor. - Pokazała na niego dłonią, a następnie ściągnęła gumowe rękawiczki, żeby się ze mną przywitać. Podałam jej rękę i powtórzyłam ten gest również z niejakim Connor'em.
-Pewnie zastanawiasz się aktualnie, co tu takiego robisz i jak się do nas dostałaś, prawda?- Tym razem to blondyn się odezwał. -Nasza agencja zajmuje się przede wszystkim leczeniem osób chorych, które zostały dotknięte zarazą tajemniczego, zmutowanego grzyba. Potocznie nazywaliśmy to grzybicą, ale wirus ewoluował i przez cały czas pracujemy nad szczepionkami, by zatrzymać zarazę. Niestety jej zarodniki powoli rozprzestrzeniły się po całym świecie i zaczęły atakować pojedyncze jednostki w każdym kraju. W twojej Wielkiej Brytanii byli to nauczyciele. Aktualnie szkoła, do której chodziłaś, została objęta kwarantanną, a zainfekowanych przenieśliśmy do izolatek. -Zaczął mi tłumaczyć. -Jeżeli każdy dorosły mieszkaniec będzie przestrzegał kwarantanny, choroba się szybko nie rozprzestrzeni.
Moje oczy z każdym jego kolejnym słowem zaczynały się robić coraz większe. Czyli jednak tajemnicza organizacja nadal istniała? A gdzie się podziali ci wszyscy naukowcy, którzy przeprowadzali badania nad szczepionkami? Przecież zostali zakażeni przez zarodniki grzyba...
-Po co tak właściwie mnie tutaj ściągnęliście?- Zapytałam, krzyżując na piersi ręce. W mojej głowie rodziły się kolejne problemy, które chciałam z nimi rozstrzygnąć, ale musiałam być cierpliwa.
-Żebyś nam pomogła. Potrzebujemy młodych ludzi, którzy jeszcze nie osiągnęli wieku 20 lat. Po tym okresie dojrzewania organizm traci odporność na chorobę i potrafi zakazić się wdychanym powietrzem. Ludzie zainfekowani wytwarzają żółte, małe zarodniki, które wypuszczają przez usta. Dla dorosłego to jest dosłownie moment, chwila, aby się zarazić.
Natychmiastowo przypomniałam sobie scenę, kiedy nauczycielka nienaturalnie wygięła swoje ciało w łuk i wypuściła dziwaczny obłoczek o którym przed chwilą wspomniała Violet.
-To nie znaczy, że my jesteśmy zupełnie odporni na tę chorobę. Zainfekowani już od pierwszego etapu choroby próbują zrobić wszystko, żeby zarodniki przeniosły się na kolejną osobę. Dlatego młodzież musi zwracać szczególną uwagę na to, by nie zostać ugryzionym przez zakażonego człowieka. Wtedy wirus dostanie się do krwiobiegu, czym prędzej zaatakuje płuca i zacznie tworzyć w jego organizmie kolejne zarodnie, przedostające się do mózgu, aby w końcu wyrosnąć na czaszce.- Dziewczyna zaczęła żywo gestykulować.
Przyłożyłam dłoń do ust, żeby przypadkiem nie krzyknąć. Chris... Pani Baker go ugryzła. 
-Choroba dzieli się na cztery etapy. My potrafimy pomóc ludziom, którzy niedawno zainfekowali się grzybem. Resztę, będącą w poważniejszym stanie, musimy... Niszczyć.- Widziałam, że ostatnie słowo z trudem przeszło jej przez gardło. -Zawołaj Simpson'a, dobrze?- Zwróciła się do Connor'a, próbując natychmiastowo zmienić temat.
Chłopak kiwnął głową i ruszył w stronę szklanej ściany, w której były drzwi. Westchnęłam głośno, zerkając na blondynkę i uśmiechając się krzywo.
-Kolega pójdzie z tobą do centrali, a następnie zaprowadzi do pokoju, w którym będziesz mieszkała. Nie martw się, wszystkie twoje rzeczy zostały już zabrane, choć i tak nie sądzę, by były ci tutaj potrzebne. Organizacja zajmie się dosłownie wszystkim.- Po wypowiedzeniu tego, zerknęła w stronę innych łóżek, przy których czuwali młodzi pielęgniarze. -Niedługo dowiesz się czegoś więcej o naszej organizacji i od jutra rozpoczniesz specjalistyczne treningi, które przygotują cię do pracy w odpowiednim sektorze.
Czułam jak opada mi szczęka. Ja i praca w jakimś sektorze? Okej, może w domu zajmowałam się wszystkimi technicznymi pracami, ale za nic w świecie nie odnalazłabym się w wielkiej agencji, która chce ratować świat przed zarazą. Ponadto byłam jeszcze dzieckiem. Miałam na karku siedemnaście lat. Jak młodzież może zająć się takim wielkim problemem, którym był jakiś zmutowany wirus grzybicy?
Już miałam zacząć męczyć ją swymi kolejnymi pytaniami, które przewalały mi się w głowie, gdy nagle Violet odwróciła się do wyjścia z jasnego pomieszczenia i zatrzymała swój wzrok na dwójce chłopaków. Connor energicznie kroczył w naszą stronę, a za nim podążał ciemnowłosy chłopaczek, który przygryzał nerwowo dolną wargę.
-Ekspresowo, Simpson. Widzę, że kondycja ci się poprawiła?- Zapytała zgryźliwie moja opiekunka, uśmiechając się do nieco wystraszonego kolegi.
Ciemnowłosy chłopak o wielkich, czarnych oczach szczeniaka, podrapał się po swojej kręconej czuprynie i próbował jakimś cudem powstrzymać rumieńce, które czerwienią wylały mu się na chudych policzkach. Wzruszył jedynie ramionami i dopiero po chwili uniósł głowę nieco do góry, zatrzymując łagodne spojrzenie na mojej twarzy. Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, jakby na powitanie. Miał bardzo dziewczęcą, delikatną urodę, przez co stwierdziłam, że musi być ode mnie trochę młodszy. Ponadto jego zachowanie... Nie wydawał się być pewnym siebie chłopcem, który ma przerośnięte ego i uważa się za najlepszego. Ot- nastolatek z sąsiedztwa, albo gnębiony uczeń z liceum, który boi się swojego cienia. Wyraźnie odstawał od reszty zgromadzonych tutaj ludzi- jako jedyny nie nosił białego uniformu, przypominającego fartuchy laboratoryjne. Miał na sobie szary sweterek i zwyczajne, jeans'owe, proste spodnie.
-Cześć, jestem Bradley.- Wyciągnął w moją stronę rękę, ukazując rząd równych zębów. Jego głos nie zgrywał się za bardzo z ciałem. Barwa dźwięków, układających się w eleganckie powitanie była zbyt zachrypnięta i niska, ażeby mogła należeć do owej sierotki, stojącej przy moim łóżku.
Zerknęłam przelotem na Violet, która zakrywała usta długimi palcami. Wydawało mi się, że próbowała powstrzymać śmiech. Connor właśnie wziął się za składanie wszelkich kroplówek i zbieranie plastikowych, pustych pojemniczków, leżących na szufladzie obok łóżka. Następnie pomógł mi wstać i pilnował, czy przypadkiem nie zaliczę bliskiego spotkania z ziemią. Nawet chciał pomóc mi założyć ciapy, bo powiedział, że nadal jestem osłabiona i w każdej chwili mogę zemdleć.
-Do zobaczenia, Vinnie.- Rzekła cicho Violet, gdy zaczęliśmy z Bradley'em powoli zmierzać w stronę wyjścia.
Chwyciłam dół białej koszuli, która wisiała na mnie niczym na wieszaku i zostałam przepuszczona przez szklane drzwi jako pierwsza. Przełykając głośno ślinę, zamknęłam na chwilkę oczy, żeby móc wziąć głębszy wdech. Nadal trochę kręciło mi się w głowie, ale zebrałam wystarczająco dużo sił, żeby stawić czoła kolejnym wyzwaniom. No... Powiedzmy.
Wyszliśmy na długi korytarz, którego ściany były pomalowane na brązowo. Omijaliśmy coraz to kolejne drzwi, z których wychodzili ludzie ubrani w białe uniformy. Niektórzy zmierzali w swoją stronę spokojnym, może nawet nieco ospałym krokiem. Inni biegli prosto przed siebie, przytrzymując tylko boki fartucha i czarne teczki, kurczowo trzymane w dłoniach.
-Będziesz musiała się ze mną trochę pomęczyć.- Odezwał się w końcu Bradley, przyspieszając nieco kroku, aby znaleźć się tuż przy moim boku.
Wzruszyłam ramionami. Miałam tylko cichą nadzieję, że nie jest jakimś upierdliwym gościem, który będzie mi uprzykrzał tutaj życie.
-Na początek chcę ci powiedzieć, żebyś o nic się nie martwiła. Nastały ciężkie czasy dla nas i dla naszych rodziców, ale zobaczysz: już niedługo będzie dobrze.- Dodał czym prędzej, gdy zauważył, że spuściłam głowę w dół i wlepiłam swoje czarne tęczówki w kapcie na nogach.
Pokiwałam głową, zerkając na niego kątem oka. Przez cały czas chłopaczek wpatrywał się we mnie, unosząc brwi i czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Cóż... Byłam trochę ciężkim człowiekiem, jeżeli chodziło o zawieranie nowych przyjaźni. W szkole najlepszej przyjaciółki nie posiadałam. Kolegowałam się raczej z wszystkimi, choć moje towarzystwo mi w pełni wystarczało. Nie potrzebowałam kupy ludzi, żeby czuć się dobrze.
-Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym tak naprawdę powstała już dziesięć lat temu. Stworzył ją milioner, niejaki Leonard Maverick, którego ukochana żona bardzo ciężko zachorowała. Wtedy wirus jeszcze nie był taki powszechny i nie rozprzestrzeniał się w zastraszająco szybkim tempie. Zarodniki były wyjątkowo słabe i potrafiły przedostać się do płuc ludzi, którzy mieli naprawdę niską odporność. Jako, że pani Maverick była bardzo chorowita i natrafiła na nosiciela podczas przeziębienia, to... Było już po niej. W rozpaczy i desperacji Leonard powołał najlepszych naukowców, którzy mieli się zająć jego żoną i odnaleźć szczepionkę na przerażającą chorobę. Zbudował wielki ośrodek, który znalazł się na terenie opuszczonego szpitala w Waszyngtonie. Wydał miliony na badania, na kolejnych wynalazców, na lekarzy, pochodzących z całego świata. Wszyscy siedzieli w organizacji, przeprowadzali na jego żonie badania nocami i dniami, a później... Wzruszali jedynie ramionami, mówiąc mu, że nie potrafią jej uratować. Zainfekowana żona zmarła w przeciągu dwóch lat.
Zatrzymaliśmy się przy srebrnej windzie. Bradley nacisnął strzałkę na górę i spojrzał na mnie, unosząc jedną brew. Chyba zastanawiał się, czy rzeczywiście go słucham i czy jest jakikolwiek sens, żeby opowiadać mi to wszystko dalej. Pokiwałam zachęcająco głową i zmrużyłam oczy, wpatrując się w jego zamyśloną twarz.
Chłopak odetchnął i gdy już znaleźliśmy się w windzie, kontynuował historię.
-Wiesz... I tak dobrze, że żyła przez te dwa lata. Niektórzy umierają po kilku miesiącach, inni po kilku tygodniach, jeszcze inni mogą się męczyć kupę czasu, podobnie jak pani Maverick. Ale co to za życie, skoro twoim mózgiem kieruje jakieś paskudztwo, a ty nie masz kontroli nad swym ciałem i musisz zupełnie oddać się zarodnikom?
Po cichu przyznałam mu rację. Wolałabym umrzeć, aniżeli robić krzywdę innym.
-Myślałam, że organizacja się rozpadła, gdy wszyscy zostali zakażeni wirusem. Tak przynajmniej było napisane w gazetach.- Odezwałam się w końcu, wzruszając ramionami.
-Z jednej strony dziennikarze przedstawili prawdziwe informacje, ale z drugiej... Jest trochę inaczej.- Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. -Pilnujemy, żeby dorośli z innych miejsc w Stanach oraz pochodzący z dalekich kontynentów nie dowiedzieli się o naszym projekcie. Gdyby tylko usłyszeli, że młodzież zajmuje się ratowaniem świata, od razu rozwiązaliby naszą agencję. Musimy być naprawdę ostrożni. Nasi wspólnicy porozrzucani są po wszystkich krajach świata i w razie czego informują centralę, czy doszło do zakażenia i w jakim stopniu zagrożone jest życie ludzkie w obrębie wybuchu.
Drzwi od windy otworzyły się, ukazując kolejny długi, tym razem biały korytarz, wydający ciągnąć się w nieskończoność. Simpson przepuścił mnie jako pierwszą, a następnie przyspieszył kroku, żeby znów pojawić się przy moim boku i pokazywać, w którą stronę mamy iść.
-Muszę sobie wszystko na spokojnie poukładać w głowie.- Skrzywiłam się, próbując opanować rozległy materiał. Będąc członkiem MOPZ-u musiałam znać jego historię niczym własną kieszeń. -Kiedy dzieciaki zaczęły interesować się wirusem? Jak ta cała organizacja wystartowała ponownie, jednakże pod przywództwem młodzieży?
-Maverick miał córkę. Wtedy była jeszcze dzieckiem, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej matka jest poważnie chora. Później, gdy skończyła 14 lat, zmarł jej ojciec. Właśnie dlatego gazety pisały, że pięć lat temu organizacja się rozwiązała. Naukowcy próbowali przekazać jej wszystkie istotne informacje o wirusie, choć nie dali rady, bo sami odchodzili w szybkim czasie, gdy brakowało im opieki medycznej. Dziewczyna była na tyle zdeterminowana, że sama zaczęła przeszukiwać ich notatki, uczyć się, prosić swoich znajomych, którzy byli lepsi z chemii oraz biologii. Powoli, jakimś cudem, zebrała grupkę, którą zaczęła zarządzać. Ekipa rozrastała się, do organizacji trafiały coraz to zdolniejsze dzieciaki, można nawet powiedzieć, że byli geniuszami. Wtedy MOPZ podzielono na cztery sektory. Tak właśnie Joy Maverick została naszą szefową. Dzisiaj ma już dziewiętnaście lat i boimy się, że niedługo osiągnie wiek tej przeklętej dwudziestki. Jest wiele takich osób, które są z Joy praktycznie od początku i teraz będą musiały wyjątkowo uważać zna zarodniki, wydobywające się z zainfekowanych. Nie wiemy jak sobie bez nich poradzimy...
Zapadła niezręczna cisza. Nie miałam pojęcia jak pocieszyć chłopaka, tak więc po prostu spuściłam wzrok, wlepiając go w czubki swoich palców.
-Dobra, jesteśmy na miejscu.- Odezwał się w końcu mój brązowooki przewodnik.
Przed moimi oczami ukazała się rozległa ściana z wielkim, czarnym ekranem. Spojrzałam na nią niepewnie, a następnie ponownie przeniosłam wzrok na swojego towarzysza.
-Tutaj zaczyna się twoja przygoda z naszą agencją.- Pokazał dłonią na czarną plamę, przed którą się zatrzymaliśmy. -Bradley Will Simpson, sektor trzeci.- Powiedział nieco głośniej, przybliżając się nieco dziwnego urządzenia, zawieszonego niczym płaski telewizor.
-Rozpoznano.- Dziwny, damski, nieco zacinający się głos, przeciął powietrze. Ciemne tło rozjaśniło się automatycznie, ukazując białą linię, układającą się w fale. -Witam, panie Simpson. Miłego dnia.
Zaraz po tym ekran znów zgasł, a przy okazji dało się usłyszeć szum oraz delikatny szczęk, dobiegający gdzieś zza ekranu.
Odeszłam parę kroków w tył, otwierając szeroko buzię. Ściana rozdzieliła się na dwie części, tworząc przejście do zupełnie innego pomieszczenia.
Nastolatek kiwnął na mnie ręką, przechodząc przez zautomatyzowane drzwi. Ruszyłam niepewnym krokiem za nim i... Zaparło mi dech w piersi.
Uniosłam głowę do góry, nie wiedząc na co najpierw zwrócić uwagę. Czy na przezroczystą kopułę, która tworzyła sufit ogromnej auli, czy może na resztę dzieciaków, które pałętały się między biurkami, uśmiechając do siebie, kiwając głowami i porozumiewając się półsłówkami.
Znajdowaliśmy się chyba w samym sercu całej organizacji. Życie tętniło dopiero tutaj. Co chwilę słyszałam telefony, które odbierały młodsze ode mnie osoby, z zapytaniem, czy badania dobiegły końca. Inne biegały od biurka do biurka, roznosząc stertę papierów. Reszta przechodziła obojętnie obok naszej dwójki, nie wpatrując się nawet w mój dziwaczny strój. A przecież miałam na sobie tylko cienką koszulę (o trzy numery za dużą) oraz klapki, które z chęcią zabrałabym na basen.
Na wszystkich twarzach młodzieży w moim wieku, przeciskających się przez tłumy, widziałam... Powagę. I pewność siebie również. To nie była zwyczajna dzieciarnia, która chodziła do liceum i nie wiedziała, co chce w swoim życiu robić. To byli młodzi bohaterowie, starający się pomagać innym i mający świadomość dlaczego się tutaj znaleźli. Mogłabym przysiąc, że w oczach każdego, kogo wzrok wyłapywałam choć na sekundę, zauważałam nutę rodzicielskiego rozsądku. Coś jakby byli odpowiedzialni za to, co robią. Uniosłam wyżej brodę, biorąc głęboki wdech. Po moich płucach rozszedł się zapach zmęczenia, bólu ale i również nadziei.
-Chodź, Vinnie. Zaprowadzę cię do Maverick.
Nie odzywając się ani słowem, podążyłam za swoim przewodnikiem. Musieliśmy przejść wzdłuż intrygującego, wielkiego pomieszczenia, żeby w końcu dotrzeć do czarnych drzwi, na których widniała złota tabliczka: Joy Maverick oraz Archiwum.
-Czołem, Bradley!- Wysoka dziewczyna o czarnych, ściętych na jeża włosach, odwróciła się do nas przodem, gdy tylko weszliśmy do środka.- Witam również...- Tutaj zatrzymała się na chwilę, żeby zerknąć na dokumenty, leżące na biurku.- ...Vinnie Abbott. Cieszę się, że u nas jesteś.- Uśmiechnęła się szerzej, robiąc parę kroków w przód i opierając się biodrem o drewniany blat. Położyła dłonie na kolanach i zlustrowała mnie od stóp do głów, zagryzając dolną wargę. Intensywnie o czymś myślała.
Główna przedstawicielka Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym miała bardzo oryginalną, charakterystyczną urodę. Nie można jej było określić mianem delikatnej, słodkiej dziewczynki. Raczej dałabym jej tytuł pewnej siebie kobiety, która wie, czego od życia chce. Delikatnie zadarty nosek dodawał dziewczynie jeszcze więcej charakterku. Ot, z tymi włosami, długimi kolczykami i szarymi, chłodnymi oczętami, przypominała złośliwego chochlika.
Kiwnęłam łepetyną na przywitanie, stojąc na środku okrągłego pokoju. W skupieniu przyjrzałam się wszystkiemu, co tylko się tutaj znajdowało. Pomieszczenie różniło się od reszty. Panował tutaj półmrok, choć było całkiem przytulnie. Ściany zostały obite ciemnym drewnem, a na podłodze wyłożono czerwony dywan, który wykończono złocistymi akcentami. W centrum stał stary, również drewniany stół, na którym znajdowało się mnóstwo papierów oraz zgrabny, biały laptop. Po prawej stronie zauważyłam potężne, srebrzyste drzwi, które były otwarte. To właśnie na nie zwróciłam największą uwagę. Przypominały mi trochę wejście do skarbca, znajdującego się w banku. Może dlatego, że miały na środku pokaźną dźwignię obok której radośnie świecił się panel, oczekujący wbicia dobrego hasła? Robiąc jeden krok w przód mogłam zauważyć maleńki fragmencik wnętrza, do którego prowadziły owe drzwi. Wychwyciłam tylko pogrubioną literę "A", przymocowaną na metalowych półkach, na których spoczywały coraz to kolejne segregatory, z których wychodziły kartki.
 -Brad pewnie ci wszystko wyjaśnił.- Przyłożyła palce do brody, odwracając moją uwagę od tajemniczego pomieszczenia, które zapewne było archiwum MOPZ-u.
Tym razem Joy zerknęła na mojego towarzysza.
- Skoro znajdujesz się już w naszej organizacji, musisz wiedzieć, że stąd nie ma odwrotu. Nie chcemy ci robić krzywdy, Vinnie. Chcemy ci pomóc. Chcemy pomóc wszystkim, żeby życie znowu było takie samo, jak kiedyś. Potrzebujemy takich ludzi jak ty.- Pokazała na mnie palcem, posyłając mi ciepły uśmiech.
Czułam się... Dziwnie. Nie, dziwnie to zbyt mało powiedziane. Jeszcze nikt nigdy nie mówił mi takich słów, więc nie za bardzo wiedziałam, jak się w takiej sytuacji mam zachować.
-Dopóki wiem, że moim rodzicom nic nie jest, mogę spróbować.- Mruknęłam cicho, chwytając ponownie białą koszulę i zaczynając się nią bawić.- Ale muszę mieć pewność, że są cali, rozumiesz?
Joy uśmiechnęła się szerzej, chwytając białe kartki papieru, na które przed chwilą się patrzyła, żeby sprawdzić moje imię i nazwisko.
-Rozumiem. I będziesz ją miała, gdy tylko wyślemy Posłanniczkę do Wielkiej Brytanii.- Odpowiedziała powoli, unosząc wzrok znad kartek.- Teraz musisz niestety zaufać naszym słowom.
Przełknęłam głośno ślinę, zerkając kątem oka na Bradley'a. On również uśmiechnął się pewniej, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
-Jest ciężko... Ba! Jest bardzo ciężko. Ale jesteśmy dobrej myśli. Inaczej by tu nas nie było, Vinnie.- Ciągnęła dalej, tym samym, delikatnym tonem. Albo Joy przeszła jakieś szkolenie, dzięki któremu mogła manipulować ludźmi, albo naprawdę miała dobre zamiary.
Pokiwałam głową po raz kolejny, a następnie wzruszyłam ramionami. Nie miałam jej nic do powiedzenia, także wpatrywałam się w jedno miejsce na biurku- padło na żółty ołówek, zakończony różową gumeczką.
-Interesujesz się robotyką, nieprawdaż?- Wmurowało mnie. Automatycznie uniosłam ciemne oczy i uniosłam brwi, zagryzając dolną wargę. Zaczęłam skakać po bladej twarzy Maverick, która była tym faktem wyraźnie rozbawiona.
-Skąd wiesz?- Zapytałam. Musiałam wiedzieć skąd posiadają takie informacje. Przecież ich cała siedziba znajdowała się w Ameryce, a ja? Ja mieszkałam w zupełnie innym miejscu. Dzieliło nas tysiące kilometrów, a czułam się tak, jakbym była na spowiedzi u babci albo cioci.
Joy zaśmiała się dźwięcznie.
-Moja droga, musimy wiedzieć o naszych nowych rekrutach trochę więcej. Sądzisz, że gdybyś była zwyczajną, przeciętną przedstawicielką swojego wieku, trafiłabyś tutaj, do nas?
Zaraz, zaraz... Przecież ja byłam zwyczajną, przeciętną przedstawicielką swojego wieku. No, może trochę odstawałam od reszty, ale tutaj bardziej chodziło o to, że nie zachowywałam się jak dziewczyny. Nic poza tym.
-Ktoś musiał odebrać zainfekowanych z twojej szkoły. Przy okazji zabraliśmy wszystko, co należało do ciebie, a czego nie zdążyłaś wziąć ze sobą podczas ewakuacji.- Wtrącił się Bradley.- Reszty ci jeszcze nie powiemy, bo byś się nieco przeraziła. Nie jesteś gotowa.
Ewakuacja... Zmrużyłam oczy, wytężając umysł. Nie obchodziło mnie już to, czy szpiegowali mnie przez dłuższy czas, czy tylko od tego momentu, w którym zauważyłam czarny van na ulicy.
-Mój notatnik! Znaleźliście mój notatnik?- Zwróciłam się do Joy. On był dla mnie w tym momencie najważniejszy. To jedyne, co mi tak naprawdę zostało po tamtym życiu.
-Oczywiście, Abbott. Choć z przykrością muszę stwierdzić, że twoje zainteresowania nie będą się łączyły z tym, co będziesz robiła w organizacji.- Jej twarz wykrzywiła się delikatnie, jakby z obawy na moją reakcję. -Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym podzielona jest na cztery sektory. Każdy z nich ma swoją odmienną funkcję. Choć wszystkie cztery różnią się od siebie diametralnie, jeden bez drugiego nie potrafiłby funkcjonować. Ciebie postanowiłam przydzielić do sektora pierwszego, mimo wcześniejszym błaganiom Bradley'a, iż potrzebna mu będzie pomoc przy pracach mechanicznych. Sektor pierwszy to misje w terenie. Będziesz się obracała wśród jednostek sprytnych, odważnych, zwinnych i silnych psychicznie, które zostają wysyłane na misje w teren. Są również odpowiedzialne za bezpieczeństwo organizacji. Gdy potrzeba jakiegoś konkretnego składniku do stworzenia kolejnej mikstury albo należy przelecieć pół świata, żeby przywieźć kolejnego zainfekowanego, zwracamy się właśnie do jedynki. Młodzież w tym sektorze potrafi bez problemu posługiwać się bronią białą oraz palną.
Zbladłam. No jak Boga kocham, odjęło mi nie tylko mowę, ale i również władzę w nogach!
-Sektor drugi to badania laboratoryjne oraz leczenie. Główne mózgi całej organizacji zajmują się wszelkimi badaniami dotyczącymi szczepionek oraz leczeniem zainfekowanych. Znajdują się tutaj młode osobistości posiadające rozległą wiedzę w dziedzinie biologii, chemii oraz fizyki. Są na tyle zdeterminowani, że potrafią przesiadywać całymi nocami w laboratorium i szykować przeróżne specyfiki. Nie boją się bólu, są cierpliwi i nie brzydzą się zainfekowanymi.
Słuchałam jej uważnie, próbując zapamiętać wszystko, co wypowiadała. Trochę ciężko mi było się jednak skupić, gdyż cały czas z tyłu głowy miałam "posługiwanie się bronią białą oraz palną".
-Sektor trzeci, czyli ten, do którego należy Bradley to robotyka oraz technika. Brad ze swoimi towarzyszami tworzą broń dla kolegów i naprawiają wszelkie urządzenia elektryczne. Niezwykle inteligentni, aczkolwiek nieco zamknięci w sobie.- Tutaj się na chwilę zatrzymała, spoglądając uważnie na Brad'a.- Kochają przesiadywać całymi godzinami nad projektami technicznymi i tworzyć coraz to nowe wynalazki, które przydadzą się do leczenia. W tym sektorze powstają najnowocześniejsze pomoce. Aktualnie pracują nad robotami. Choć w agencji mamy ich parę, to nadal nie jest to, o czym marzyli.
-Przecież mogę pomóc. Znalazłam parę ciekawych informacji w książkach, z chęcią się nimi podzielę!- Wtrąciłam się.
-Każda pomoc jest ważna, Vinnie, jednakże najbardziej potrzebujemy cię w jedynce. Oczywiście- kiedy będziesz miała chwilę, możesz wstąpić do chłopaków. Pewnie przyjmą cię z otwartymi ramionami. -Wyjaśniła spokojnie.- A teraz pozwól, że skończę swój wywód opisując sektor czwarty- pielęgniarstwo i organizacja. Jest to sektor, który podtrzymuje całą organizację na duchu. Młodzież w "czwórce" przekazuje informacje pozostałym sektorom i nadzoruje ich pracę. Ponadto niektóre jednostki pomagają przy badaniach laboratoryjnych i czuwają nad chorymi kolegami, gdy podczas misji stanie im się krzywda.- Westchnęła głośno, co chyba oznaczało, że już nie ma nic więcej na ten temat do powiedzenia.-Wszystkiego cię nauczymy. Tutaj każdy zaczynał od zera, Vinnie.- Zapewniła mnie Joy, która wyciągnęła z granatowej teczki białą plakietkę z czarną smyczą. Ruszyła w moją stronę i zatrzymała się dokładnie na przeciwko mnie, zakładając mi ją na szyję. -Witaj w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym, Vinnie Abbott. Od teraz jesteś oficjalnym członkiem naszej agencji, reprezentującym sektor pierwszy.

Przez całą drogę do mojego pokoju Brad nie odzywał się ani słowem. Dreptaliśmy po długich, już cichych i oświetlonych korytarzach, wsłuchując się w bicie własnych serc i myśli, kołatających w umyśle. Cały ten czas głowiłam się nad moją funkcją w MOPZ-ie. Nim się obejrzałam, chłopak otworzył drzwi. Powinnam być bardziej uważna, gdzie idę. Przecież ciemnowłosy nie będzie chodził za mną krok w krok i mówił, gdzie co jest.
 Weszłam do pomieszczenia niepewnie, rozglądając się, żeby ocenić każdy kąt i dostrzec nawet najmniejszą wadę, ewentualnie okruszek, znajdujący się na podłodze.
Miejsce, w którym od dzisiaj miałam spać, wyglądało jak typowy pokój ucznia internatu. Ewentualnie jak szalupa w jakimś luksusowym statku. Nie był zbyt duży, ale miał wystarczającą przestrzeń do tego, by mieszkały tutaj dwie osoby i czuły się w miarę komfortowo. Ściany były pomalowane na ten sam, biały kolor, co korytarz. Klimat pomieszczenia zmuszał do wyprostowania pleców i zmazania głupkowatego uśmiechu z twarzy. Zdecydowanie nie był to przytulny pokój, w którym można było urządzać imprezy w pidżamach. Nie pasowały tutaj również kosmetyki, które miałam w zwyczaju rozwalać na biurku. Po lewej stronie, zaraz od wejścia, znajdowało się drugie pomieszczenie. Metalowe drzwi były trochę uchylone, a światło wewnątrz pozwoliło mi dojrzeć, iż była to łazienka. Dobiegał z niej znajomy szum wody, lecącej z kranu. Ktoś zdecydowanie czaił się w niej za drzwiami, ale mimo tego najpierw postanowiłam zapoznać się z miejscem do spania. Łóżka, tej samej wielkości, porozstawiane były po dwóch przeciwnych stronach, wzdłuż bocznych ścian. Za nimi znajdowały się nocne, metalowe szafki z trzema szufladami.
-Twoje łóżko.- Simpson pokazał palcem na posłanie znajdujące się po prawej. Na równo zaścielonym, granatowym prześcieradle z białym znaczkiem organizacji znajdowała się czarna, dość duża torba. Obok niej leżało parę kupek perfekcyjnie złożonych podkoszulek, tego samego koloru, co pościel na łóżku. Logo MOPZ wyraźnie odznaczało się na piersi, zaraz pod uroczym kołnierzykiem, zapinanym na trzy guziki. Na podłodze stały trzy pary butów- jedne wysokie, czarne, wiązane na dość spore sznurowadła, drugie całkiem zwyczajne, bo sportowe i również w ciemnym kolorze. Trzecią parą okazały się zwyczajne tenisówki.
-W środku są twoje rzeczy.- Odezwał się mój towarzysz. Niemalże od razu podeszłam do swojego posłania i rozpięłam torbę. Na samym wierzchu leżał mój zeszyt. Mój kochany szkicownik, w którym przechowywałam przeróżne projekty robotów.
Oczy mi się automatycznie zaświeciły. Wydobyłam swój skarb, przyciskając go do piersi. Wlepiłam wielkie, błyszczące ślepia w rozbawioną twarz chłopaka.
Ciemnowłosy jedynie zaśmiał się pod nosem, wkładając ręce w kieszenie od jeans'owych spodni.
-Miejmy nadzieję, że wystarczy ci miejsca do końca pobytu w agencji.
 Zrobiłam parę kroków do przodu, a następnie odwróciłam się w stronę Bradley'a tak, że znajdowałam się tyłem do okna. Chwyciłam wolną ręką białą plakietkę, która nadal znajdowała się na mojej szyi, luźno przez nią przewieszona. Vinnie Abbott, sektor 1- jak to dumnie brzmiało. Mimo wszystko nie widziałam się w misjach w terenie. Wolałam zostać w agencji i pomagać Brad'owi przy majsterkowaniu. To do tego byłam stworzona. Nie nadawałam się na drugą wersję Lary Croft czy James'a Bond'a.
-Dasz sobie radę.- Powiedział cicho, przechylając głowę na lewą stronę. -A teraz już ci nie będę przeszkadzał. Rozpakuj się i idź spać, bo jutro czeka cię bardzo ciężki dzień.- Otworzył zgrabnym ruchem drzwi i już miał z nich wychodzić, jednakże wyłonił swą kręconą czuprynę i zatrzymał zmartwione oczy na mojej przerażonej twarzy. -Śpij dobrze.
-Dobranoc.- Z pewnością tego nie usłyszał, bo wyszeptałam owy wyraz zaraz po tym, jak zamknął drzwi. Ów szczęk klamki wyraźnie zaintrygował osobę, znajdującą się w mojej (?) łazience.
-Simpson?- Rozpoznałam ten głos, choć nie mogłam sobie przypomnieć imienia jego właścicielki. Violet? Chyba tak to leciało.
Ciemnowłosa blondynka stanęła na przeciwko mnie, w granatowym turbanie na włosach oraz w szlafroku tego samego koloru.
-Vinnie! Mówiłam, że niedługo się spotkamy!- Uśmiechnęła się szeroko.
Również posłałam jej szeroki, nieco wymuszony grymas i zdjęłam swoją plakietkę z szyi.
-Do jakiego sektora cię przydzielili?- Zapytała, podchodząc do mnie i chwytając smycz z moimi danymi w locie.- No tak, jedynka. Mogłam się spodziewać. Coraz mniej rekrutów, coraz mniej chętnych...
Przełknęłam głośno ślinę. Nie wiedziałam czy słabość ów sektora wiązała się ze śmiercią dużej ilości przedstawicieli, czy może z czymś zupełnie innym. Nie mogłam wymyślić jakiegoś lepszego powodu, tak więc postanowiłam zacisnąć zęby i próbować się nie rozpłakać, albo nie zacząć żalić.
Violet pokręciła głową, oddając mi plakietkę i siadając na swoim łóżku. Zdjęła ręcznik z głowy i zaczęła wycierać mokre włosy, które przerzuciła przez jedno ramię.
-Jako dobra koleżanka, radzę ci wziąć szybki prysznic i zapoznać się bliżej z miękką poduszką.- Pokazała mi palcem na łóżko, które nadal było zaścielone.- Późna już godzina, wiesz? O tej porze to ja dawno śpię.- Nawet nie zdążyłam się rozpakować, jak polecił mi Bradley. Trudno. Najwyżej zrobię to jutro, jak jeszcze będę żyła.
Chwyciłam pidżamę i ruszyłam do łazienki. Przywitał mnie charakterystyczny, słodki zapach szamponu zmieszanego z cynamonowym płynem do kąpieli. Stanęłam przed lustrem, które było zaparowane. Wyciągnęłam prawą dłoń i przetarłam je jednym, pewnym ruchem. Ujrzałam znajomą, choć nieco bardziej zmartwioną twarz, naznaczoną licznymi piegami. Ciemne oczy wpatrywały się uważnie, pragnąc wyjaśnienia. Włosy natomiast jak zwykle żyły swoim życiem, wijąc się na głowie gdzie popadnie. Gorący prysznic dobrze mi zrobi.
Po odświeżającej kąpieli wyszłam cicho z łazienki. Światła już zostały zgaszone, więc pewnie Violet nie doczekała się na moją osobę i czym prędzej poszła spać. W sumie to dobrze. Nie miałam ochoty na żadne pogawędki. Usiadłam na łóżku. Sprężyny nieprzyjemnie zaskrzypiały, a materac delikatnie ugiął się pod moim ciężarem. Próbowałam powstrzymywać łzy, które napływały mi do oczu. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Dlaczego wybrali akurat mnie? Przecież na świecie żyje tysiące innych dzieciaków, które zapewne odnalazłyby się tutaj o wiele lepiej niż ja. Ścisnęłam dłonie w piąstki i przygryzłam dolną wargę, żeby tylko stłumić donośny szloch, próbujący się wydostać z moich ust. Nigdy bym tego nie przyznała, ale... Tak cholernie brakowało mi mamy. Jej idiotycznych komentarzy na temat mojego życia, jej przesadnego zachowania i tych wszystkich prób, które miały na celu zachęcić mnie do pójścia z nią do SPA. Jeszcze parę dni temu powiedziałabym, że zrobiłabym dosłownie wszystko, żeby tylko pozbyć się jej idiotycznego paplania, przesadnego przeżywania i jej wiecznego lamentowania o to, że złamał jej się paznokieć i przez to nie może iść na zakupy. A teraz? Teraz siedziałam tutaj całkowicie sama, wgapiając się w białe linoleum, na którym leżały nowe, granatowe kapcie, podarowane przez organizację. Ubrana byłam w miękką, ciemną pidżamę składającą się z szerokiej bluzki z logo MOPZ-u na piersi oraz długich, prostych spodenek dresowych. Niedawno zjadłam poznałam nowych, miłych ludzi w moim wieku. Nie. To wszystko było na nic. Czułam się tak, jakby te wszelkie drobne znajomości zniszczyły mi całe życie. Chciałam wrócić do domu. Chciałam, żeby ojciec na mnie nakrzyczał, że jest niezadowolony z faktu, iż znowu coś rysuję w swoim zeszycie. Nawet pozwoliłabym mu powiedzieć, że to idiotyczne bazgroły, a nie projekty przewodów do robotów. Gdy uniosłam wzrok do góry, mogłam ujrzeć znajomą czuprynę Violet, przytuloną do poduszki na łóżku znajdującym się na przeciwko. Dziewczyna westchnęła ciężko. Zapewne już dawno była po drugiej stronie i błądziła w krainie snów. Ja natomiast nie mogłam zasnąć. Wgapiałam się bez sensu w okno, przez które padało delikatne, srebrne światło księżyca, delikatnie muskające moją bladą cerę. Nie wiedziałam co robią teraz moi rodzice. Czy rzeczywiście martwili się o to, że mnie nie ma... Czy zaczęli jakieś dziwne poszukiwania, żeby mnie znaleźć. A może zadzwonili po policję?
Wyobraziłam sobie płaczącą mamę oraz przytulającego ją ojca. Poczułam jak moja dusza rozrywa się na milion kawałków, a wnętrzności przewracają na drugą stronę. Wtedy, w szpitalu, gdy chciałam, żeby mnie puściła... Byłam taka głupia! Mogłam wtulać się w jej ciało przez ten cały czas i nie puszczać jej ze swoich ramion. A teraz? Teraz już było za późno. Dopiero gdy była bardzo daleko ode mnie, zaczęłam doskonale słyszeć jej każde słowo. Każde zdanie, które wypowiedziała do mnie. Mamo, mamusiu... Zrobiłabym dla ciebie wszystko. Tylko wróć.
Pociągając nosem, podkuliłam nogi pod brzuch i wyciągnęłam je na materacu. Skrzypienie łóżka przecięło ciszę nocną i na chwilę zagłuszyło mój przyspieszony oddech, świadczący o tym, że męczyłam się z płaczem. Potężne łzy spływały mi po policzkach, plamiąc poduszkę, na której położyłam głowę. Przysunęłam rękę do twarzy, przecierając palcami mokrą od słonych kropel skórę. Otworzyłam usta, żeby wziąć głębszy wdech i nasunęłam na głowę miękki materiał koca. Byłam tylko ja i smutek, nie dający za wygraną. Musiałam sobie poradzić z nim sama. Zupełnie sama. Przecież nikt nie dostanie się do mojego wnętrza i nie poukłada wszystkich czarnych myśli. Musiałam stoczyć walkę sama ze sobą i zmusić się do wzięcia się w garść.

Płacz, zmęczenie i emocje w końcu pozwoliły mi zasnąć. Choć na chwilę odzyskałam spokój, który obezwładnił moje spięte ciało i przyprowadził harmonię. Nie chciałam się budzić. A jak już miałam otwierać oczy-  pragnęłam znaleźć się w swoim łóżku, słyszeć wrzask irytującego budzika i głos mamy, wołającej mnie na obiad. To już nie wróci. Nawet nie wiedziałam, kiedy ich znowu spotkam. Czy w ogóle ich kiedykolwiek zobaczę, będę mogła jeszcze raz dotknąć, przytulić...

sobota, 21 czerwca 2014

[2] Czułam jego oddech na swoim karku

Widząc dzieci w tragicznym stanie, niektórzy ludzie się zatrzymywali i pytali, czy wszystko w porządku. Inni dzwonili po pogotowie i tak naprawdę nie potrafili określić, co się mogło w szkole stać. Jeden facet stwierdził, że to chyba przyczyna tlenku węgla, który mógł nas otruć. Nie wiedziałam jak można było być takim idiotą. Tlenek węgla to przecież cichy zabójca. Gdyby się ulatniał, już dawno leżelibyśmy w szkole martwi.
Jakaś starsza pani zapytała leżącej obok mnie dziewczyny, gdzie są nauczyciele. Ta tylko zareagowała na to wybuchem płaczu, zakrywając podrapaną twarz.
Wychowawcy? Wychowawców już nie było. Dla mnie przestała istnieć taka praca, jak pedagog. Już nigdy więcej nie chciałam wracać do szkoły. Nawet nie mogłam spojrzeć na budynek liceum, bo bałam się, że z niego zaraz wyskoczą przerażające monstra, które dotychczas widziałam tylko w filmach.
Choć do tej pory cały czas myślałam o epidemii, to teraz w głowie miałam... Pustkę. Cholerną pustkę. Czułam się tak, jakby pozbawiono mnie wszystkich uczuć. Już nawet nie mogłam płakać, bo chyba skończyły mi się łzy. Chciałam do domu. Chciałam przytulić swoją mamę i wykrzyczeć ojcu w twarz, że to, o czym pisali w gazecie, to wcale nie były żarty. Odkaszlnęłam zalegającą w gardle ślinę, wypluwając resztki na ziemię. Poczułam, że śniadanie podchodzi mi do gardła. To było dla mnie zbyt dużo. Nigdy nie byłam silna psychicznie i choć czasem udawałam twardziela, to jak przychodziło co do czego, podkulałam ogon.
Po dłuższej chwili wszyscy mogli usłyszeć charakterystyczny odgłos syreny karetki pogotowia. Alarm odbijał mi się od ścianek czaszki, niemalże przerywając błony bębenkowe. Podniosłam głowę z chodnika i zatrzymałam błyszczące oczy na znajomym samochodzie, który właśnie wjechał na chodnik. Ratownicy medyczni wyskoczyli ze swojego pojazdu i ruszyli biegiem w naszą stronę, zajmując się pierwszymi dzieciakami, które leżały nieprzytomne na ziemi.
-Powiesz mi co się stało?- Poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na plecach. Zerknęłam na jednolity uniform, kątem oka zauważając plakietkę z imieniem i nazwiskiem dorosłej kobiety z opieki medycznej.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, nie potrafiąc z siebie nic wykrztusić. Choć próbowałam jej wszystko wytłumaczyć, słowa stanęły mi w gardle i nie chciały wyjść na zewnątrz. Lekarka jedynie poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu i schyliła się bardziej, żeby utrzymać ze mną kontakt wzrokowy.
-Poszkodowanych jest więcej, Christine. Trzeba wezwać wsparcie.- Odezwał się jej towarzysz.
-W środku szkoły...- Mruknęłam w końcu, przełykając boleśnie ślinę i spoglądając na jej jasne oczy.
-W szkole ktoś został?- Zapytała mnie ratowniczka medyczna, marszcząc brwi.
Pokiwałam głową w odpowiedzi, próbując się podnieść. Kobieta mi pomogła, a następnie machnęła na swojego partnera, który pobiegł za nią z apteczką za bramę terenu szkoły.
Choć pomoc już przyjechała, to ja nadal nie czułam się bezpieczna. Złapałam swe ramiona, przyciskając ręce do klatki piersiowej jak najmocniej i próbowałam powstrzymać dreszcze, przeszywające całe ciało. Usiadłam na chodniku, odgarniając mokre loki z twarzy. Lustrowałam każdą sylwetkę z osobna, oceniając jej stan. Większość dzieci była równie mocno wystraszona, co ja- to wszystko. Tylko niektóre osoby mogły pochwalić się większymi lub mniejszymi zadrapaniami.
W tłumie nigdzie nie mogłam znaleźć ani Carmen, ani Peter'a z Chris'em, Lucy czy jakiejkolwiek osoby z mojej klasy. Byłam pośród innych, nieprzytomnych jednostek, wgapiając się bezsensownie w chodnik, usłany ciałami. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Nawet nie podchodziłam do młodszych uczniów, aby im pomóc. Po prostu wpatrywałam się w ich wykrzywione bólem twarze. Wokół całego tego zamieszania zaczęli zbierać się kolejni ciekawscy ludzie, spoglądający na nas z wyraźnym zadziwieniem. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Szepty zaintrygowanych gapiów docierały do moich uszu i zalegały w tyle czaszki, tworząc nieprzyjemny szelest, połączony z rykiem przerażonych dzieciaków.
-Nie idźcie tam! Oni chcieli nas zabić!- Wrzasnęła za ratownikami jakaś dziewczyna, która właśnie siedziała na murku i odprowadzała ich wzrokiem. Niestety syreny kolejnych karetek, które tym razem zatrzymywały się na ulicy, zagłuszyły rozpaczliwą informację uczennicy.
Po moich  plecach przeszły dreszcze- przed oczami stanął mi obraz szalonej nauczycielki, duszącej Pete'a.
-Chodź, zajmiemy się twoją raną.- Męski głos zadźwięczał mi w prawym uchu. Wzdrygnęłam się, spoglądając na ratownika matowymi tęczówkami. Raną? Jaką raną? Przecież byłam cała i zdrowa, nie potrzebowałam żadnej opieki. Mimo to otworzyłam usta i pokiwałam głową na "tak", wstając z ziemi i ruszając w stronę pojazdu.
W momencie, kiedy lekarz pomagał mi wsiadać do karetki, pomyślałam o swoim bezcennym zeszycie i wszystkich rzeczach, które zostały w szkole. Przeklęłam siarczyście pod nosem, próbując powstrzymać łzy, wydostające się z moich ocząt tylko i wyłącznie z powodu złości. Przez tylne okienko, umiejscowione w drzwiach ambulansu, widziałam swoich znajomych ze szkoły, którymi zajęli się już kolejni przedstawiciele opieki medycznej. Syreny karetek ciągle przecinały szum wiatru i głośne silniki samochodów, poruszających się po pobliskiej ulicy.
Ratownik założył mi maseczkę z tlenem i zajął się dziewczyną siedzącą przede mną, która miała chyba złamaną rękę. Mój wzrok powędrował przez otwarte drzwi, w stronę szkoły. Budynek nadal stał niewzruszony, jakby zupełnie nic się nie stało... Zanim ratownicy zasłonili mi pole widzenia swoimi sylwetkami, moje czekoladowe tęczówki powędrowały jeszcze w stronę chodnika na przeciwko liceum.  Zaintrygował mnie czarny van. Na jego przyciemnione szyby wylewały się promienie jesiennego słońca. Chciałam przyjrzeć się mu jeszcze uważniej, ale podniesione głosy dorosłych ludzi świadczyły o tym, że muszę skupić całą uwagę na nich. Dopiero teraz zaniepokoiło mnie delikatne mrowienie na czole. Gdy dotknęłam skórę palcami, a następnie spojrzałam na opuszki- zobaczyłam na nich czerwoną maź. Jakim do cholery cudem nie czułam tego wcześniej? Może chodziło tutaj o emocje, które dopiero teraz powoli ze mnie ulatywały. Szok po wypadku minął, a organizm ponownie zaczynał reagować na silne bodźce ze środowiska zewnętrznego. Mimo tego jeszcze nie zwracałam uwagę na niektóre słowa, skierowane przez ratowników w stronę mojej osoby.
Drugi z lekarzy zaczął opatrywać mi ranę, przykładając białe gazy, nasączone jakąś zimną cieczą. Syknęłam cicho, bo trochę mnie zapiekło. Zmrużyłam oczy, starając się myśleć o czymś zupełnie innym. Nie mogłam opanować szybkiego bicia serca. Organ niemalże wyrywał mi się z klatki piersiowej, łamiąc żebra. Próbowałam brać głębsze wdechy, ale nawet maseczka z tlenem mi nie pomagała.
-Podamy ci coś na uspokojenie, dobrze?- Mruknął ratownik, kiedy skończył zajmować się moim zranionym czołem.
Kiwnęłam niepewnie łepetyną, biorąc dwa głębsze wdechy. Dopiero teraz zatrzymałam się dłużej na sylwetce nieznajomej dziewczyny. Rudowłosa, parę lat młodsza ode mnie. Kojarzyłam ją chyba ze szkolnej akademii, na której niedawno śpiewała. Cały czas trzymała się za prawą dłoń i przesuwała ją do tyłu, gdy lekarz ujmował ją w swoje ręce. Nawet przy delikatnym dotknięciu opuszkami palców, wydawała z siebie stłumiony okrzyk, świadczący o wielkim bólu. Aż ciarki przeszły mnie po plecach. Widziałam, jak cholernie musiała cierpieć przez złamaną rękę.
W końcu wyszłam z karetki o własnych siłach, zaopatrzona w jakieś lekarstwa, które rozlały po moim organizmie wyjątkowo nienaturalną obojętność i senność. Rozejrzałam się po okolicy, oceniając chodnik, na którym jeszcze przed chwilą leżała młodzież. Aktualnie wszyscy musieli rozejść się za taśmę, którą został odgrodzony teren. Na ulicy zrobił się korek, gdyż przed szkołę przyjechały również samochody policyjne.
Przed moim nosem przebiegła ekipa, ubrana w granatowe kombinezony oraz czarne kamizelki kuloodporne. Wszyscy mieli na głowach hełmy, a w rękach trzymali dość pokaźnej wielkości broń. Natychmiastowo zostałam złapana przez jednego z policjantów za ramię i przeprowadzona za karetkę pogotowia, dokładnie przed białą taśmą. Rozkazano mi nie zbliżać się do miejsca wypadku. Stanęłam niczym wryta, obok jakichś starych kobiet, które głośno plotkowały na temat całego zajścia. Zerknęłam na poruszającą się truchtem ekipę policjantów, która już znalazła się na terenie szkoły i szykowała do wejścia do placówki. Zacisnęłam z całej siły szczęki, rozglądając się naokoło. Czarny van, który jeszcze przed moim chwilowym pobytem w karetce, nagle zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Ślad po nim zaginął. Zmarszczyłam czoło, czując jak ktoś popycha mnie do przodu, na stojące tu uprzednio kobiety. Mężczyzna w jeans'owej kurtce schylił się pod białą taśmą i ruszył w stronę ekipy innych policjantów, znajdujących się przy radiowozie. Odczepił od swojego paska krótkofalówkę i przyłożył ją do ust. Nie mogłam dokładnie stwierdzić, co takiego mówił do głośniczka, ale wśród tego całego hałasu i zamieszania usłyszałam jedno, krótkie zdanie: "Potrzebne nam będzie wsparcie".
-Boże, Vinnie!
Odwróciłam się do tyłu, gdy jakiś znajomy głos wypowiedział moje imię. Mama niemalże od razu się rozpłakała, gdy tylko mnie zobaczyła. Zaczęła przeciskać się przez tłum gapiów, aby następnie chwycić mnie w ramiona i pocałować w samiutki czubek głowy. Wszyscy spoglądali na nas z zainteresowaniem, starając wsłuchać się rozmowę. Chyba mieli nadzieję, że dowiedzą się od nas czegoś więcej o tym całym cyrku przed  liceum.
-Mamo, nic mi nie jest... Dali mi tylko jakieś leki na uspokojenie, to wszystko. Na ten opatrunek nie zwracaj uwagi, zwykłe zadrapanie.- Próbowałam się od niej odkleić, ale z marnym skutkiem. Cały czas trzymała mnie w swoich ramionach, jakbym zaginęła na miesiąc albo i dłużej.
-Co się tu dzieje?- Zapytała.
Spojrzałam na nią smutnymi oczami, a następnie zerknęłam za nią- na to wszystko, co działo się gdzieś z boku. Słońce leniwie przebijało się przez złote liście. Ludzie nadal spieszyli się do pracy, samochody gnały przez ulice... Ktoś się śmiał, ktoś płakał. Pewna pani przywiązywała swojego pieska przy pobliskim daszku od piekarni. Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Tłumaczyć wszystko od początku? Wyjaśniać sprawę z prawdopodobnie zainfekowaną nauczycielką i wzbudzić w matce jeszcze większą panikę? Nie. Nie mogłam jej tego zrobić, przecież by mi tu zeszła na serce.
Pokręciłam głową, nic nie mówiąc.
Matka ujęła moją twarz w swoje zimne, drżące dłonie, a następnie chwyciła mnie za ramiona i pociągnęła w swoją stronę, zaczynając przeciskać się przez tłum obcych ludzi. Trzymała mnie jak najmocniej tylko potrafiła, bo czuła, że ledwo co stoję na nogach. Przeszłyśmy przez ulicę, kierując się w stronę naszego granatowego samochodu. Nie chciałam już patrzeć w stronę szkoły. Rodzicielka otworzyła mi drzwi ze strony pasażera i usadowiła na fotelu, zapinając pas bezpieczeństwa. Ułożyłam głowę na miękkim oparciu i przechyliłam ją na tyle, by oprzeć się o szybę. Dobrze, że mama mnie o nic więcej nie pytała. Po prostu odpaliła silnik i wyjechała na ulicę- w stronę domu. W stronę azylu, w którym mogłam odetchnąć. Marzyłam o tym, by w końcu usiąść na swoim łóżku i poczuć się bezpiecznie.
Nie odzywałyśmy się do siebie przez całą drogę powrotną. Dopiero wtedy, kiedy już znaleźliśmy się w domu, mama powiedziała, żebym się położyła w swoim pokoju i odpoczęła. Sama zeszła na dół, do kuchni i wzięła się za szykowanie obiadu. Wiedziała, że powiem jej o wszystkim dopiero wtedy, kiedy będę gotowa.
Przez dłuższy czas wpatrywałam się w szybę, przez którą przedzierały się złociste promienie słońca. Gdybym tylko mogła, pewnie wróciłabym na tereny szkoły i odnalazła swoją klasę, żeby zobaczyć, czy wszystko z nimi w porządku. Choć nigdy nie byłam ze swoimi rówieśnikami blisko, to nie chciałam, żeby stało im się coś złego.
Chwyciłam słuchawki, leżące na komodzie i czym prędzej podłączyłam je do mp4, żeby zagłuszyć czarne myśli jakąś typową, przyjemną muzyczką z gatunku pop, łagodzącą nerwy. Zanim odpaliłam pierwszy kawałek, usłyszałam grzmot, dobiegający z dołu. Ktoś z całej siły uderzył w stół pięścią, albo zamachnął się i rzucił na podłogę jakiś ciężki przedmiot. Podskoczyłam w miejscu, przykładając ręce do klatki piersiowej.
-Mamo?- Krzyknęłam dość głośno, odrzucając słuchawki na bok. Pewnie podczas przygotowywania obiadu spadły jej garnki, albo przez przypadek wywróciła taboret.
Przez parę chwil siedziałam nieruchomo, nasłuchując. Wstrętna cisza rozlewała się po domu, próbując grać ze mną w kotka i myszkę. Niemalże słyszałam przepływ krwi, dudniącej mi pomiędzy uszami. Mama nie odpowiedziała. Zamiast wziąć się w garść, siedziałam z podkulonymi nogami na łóżku, oczekując kolejnych dziwnych dźwięków.
-Mamo, nie żartuj sobie!- Znowu podniosłam głos, wykrzywiając usta w niepewnym uśmiechu. A może mnie nie usłyszała? Nie, na pewno by mi odpowiedziała. Miała wyczulony słuch.
Wstrzymałam oddech, przełykając ślinę.
Coś stoczyło się po schodach i upadło na sam dół. Złapałam kołdrę z całych sił, przyciągając ją do siebie. Chciałam się ukryć. W domu już nie było mojej mamy... A nawet jeśli, to nie byłyśmy tutaj tylko we dwie, zupełnie same.
Kolejny łomot, dobiegający z mojej łazienki, znajdującej się drzwi obok, zmusił mnie do zeskoczenia z łóżka. Chwytając pierwszy lepszy i cięższy przedmiot, którym okazała się być lampka nocna wyrwana z kontaktu, ruszyłam pędem przed siebie, wypadając drzwiami na korytarz. Otworzyłam z łoskotem zamknięte drzwi do łazienki, wypełniając płuca powietrzem. Nikogo tam nie było. Mój wzrok powędrował w stronę okna, które mogło narobić trochę hałasu, bo na dworze wiał silny wiatr, a ktoś zapomniał je zamknąć. Okej, może tutaj nic się nie stało, ale dźwięki dochodzące ze schodów i kuchni nie były zwykłym figlem, spowodowanym przez pogodę. Odetchnęłam ciężko, wycofując się z pomieszczenia tyłem i zaczęłam skradać się do schodów. Wyjrzałam na korytarz, wyciągając szyję i unosząc brodę.
Nic. Zero. Cisza. Albo ten ktoś wydostał się z mojego domu, albo bardzo dobrze ukrył swoją osobę.
Nie czekając na kolejny huk, zbiegłam na dół. Przeskoczyłam ostatnie dwa schodki i wylądowałam na czerwonym dywanie w przedpokoju.
-Mamo...?- Powtórzyłam nieco ciszej, biorąc głębszy wdech. Zakręciło mi się w głowie. Oparłam plecy o ścianę, przesuwając się powoli w stronę jadalni. Gdy już znalazłam się przy progu, delikatnie wychyliłam swoją sylwetkę, żeby ocenić, czy rzeczywiście nie stoi przy kuchence i czegoś nie gotuje na obiad. Czerwona papryka leżała na drewnianej desce. Dopiero połowa warzywa została pokrojona. Odrzuciłam lampkę na podłogę i chwyciłam duży nóż kuchenny, na którym jeszcze został czerwony sok posiekanego warzywa.
Następny hałas, tym razem dobiegający z ogródka, przeciął mój ciężki oddech. Musiałam wydostać się stąd jak najprędzej. W myślach powtarzałam słowo "błagam" niczym mantrę. Chciałam, żeby ten cały cyrk jak najszybciej się skończył. Najpierw artykuł, potem zaraza w szkole, teraz jakiś pieprzony złodziej... Pragnęłam, żeby do domu wreszcie wróciła matka razem z ojcem, żeby przytulili mnie do siebie jak najmocniej i powiedzieli, że będzie dobrze. Najbardziej bałam się tego, że zaraz potknę się o ciało nieprzytomnej, leżącej gdzieś we krwi, mamy. Albo co gorsza... Znajdę ją nienaturalnie bladą- martwą.
Wyleciałam bocznymi drzwiami na dwór. Rozejrzałam się naokoło, odbiegając parę metrów od domu i opierając się o płot, który oddzielał naszą posesję od ulicy.
Ktoś tu był. Ktoś definitywnie obserwował każdy, nawet najmniejszy mój ruch. To było dziwne, ale... Czułam jego oddech na swoim karku. Podążał za mną krok w krok. Chciał wykurzyć mnie z domu i mu się to udało. Odwróciłam się za siebie, unosząc ciężar ciała na palcach i nieco wyglądając na ulicę. Ten sam, czarny van, na którego zwróciłam uwagę przy szkole, stał po drugiej stronie ulicy, odbijając od swoich ciemnych szyb promienie słoneczne. Ciarki przeszły mi po szyi, a dłonie zaczęły się pocić z nerwów, przez co nóż nieco wyślizgiwał mi się z palców. Odwróciłam swoją sylwetkę w stronę drzwi prowadzących do kuchni. Przygryzłam dolną wargę, biorąc głębszy wdech, poprzedzony głuchym szlochem. Nie wiedziałam, co mam robić. Mojej matki nigdzie nie było. Ścisnęłam kuchenne ostrze, które trzymałam w dłoniach i już miałam zerkać w stronę drzwi, gdy nagle...
Poczułam ucisk w lewym ramieniu. Automatycznie się odwróciłam, spoglądając na zamaskowaną osobę, stojącą obok mnie. W moim ciele spoczywała cienka igła, która była początkiem małej, niepozornej strzykawki, wypełnionej przezroczystą cieczą. Zamachnęłam się nożem, przerywając czarny materiał bluzki napastnika. Niestety nie mogłam się dalej bronić, bo wróg obezwładnił mnie jednym zwinnym ruchem, zmuszając do wypuszczenia ostrza z palców. Nogi miałam niczym z waty. Runęłam na ziemię, próbując podtrzymać się w jakikolwiek sposób rękami, ale te również nie dały rady utrzymać mojego ciężaru ciała.  Rozszerzyłam oczy w niemym zadziwieniu i wyrwałam z ramienia strzykawkę, którą rzuciłam gdzieś na trawę. Próbowałam wstać, ale mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa, a obraz rozmazał się w jednym momencie, zaczynając wirować.
-Co ty...- Wydukałam jedynie, bo język również nie chciał ze mną współpracować. Otworzyłam szeroko oczy i wyciągnęłam ręce jak najdalej do przodu, wbijając paznokcie w ziemię i rwąc zieloną trawę, żeby przesunąć swoją sylwetkę choć parę centymetrów od nieznajomego. Syknęłam przeciągle, a następnie ostatkiem sił uniosłam brodę. Zauważyłam ciemną sylwetkę, która nachyliła się delikatnie, unosząc prawą dłoń do góry. Rozchyliłam wargi, chcąc pisnąć. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Czy właśnie teraz miał nastąpić mój koniec? Co się działo z matką? Napastnik zajął się najpierw nią, a teraz postanowił zabawić się również ze mną?  Poczułam, że wszystkie moje kończyny stają się twarde niczym z kamienia i zastygają w bezruchu. Chciałam krzyczeć, żeby ktoś mnie ratował, ale było już za późno... Pochłonęła mnie całkowita ciemność.