sobota, 21 czerwca 2014

[2] Czułam jego oddech na swoim karku

Widząc dzieci w tragicznym stanie, niektórzy ludzie się zatrzymywali i pytali, czy wszystko w porządku. Inni dzwonili po pogotowie i tak naprawdę nie potrafili określić, co się mogło w szkole stać. Jeden facet stwierdził, że to chyba przyczyna tlenku węgla, który mógł nas otruć. Nie wiedziałam jak można było być takim idiotą. Tlenek węgla to przecież cichy zabójca. Gdyby się ulatniał, już dawno leżelibyśmy w szkole martwi.
Jakaś starsza pani zapytała leżącej obok mnie dziewczyny, gdzie są nauczyciele. Ta tylko zareagowała na to wybuchem płaczu, zakrywając podrapaną twarz.
Wychowawcy? Wychowawców już nie było. Dla mnie przestała istnieć taka praca, jak pedagog. Już nigdy więcej nie chciałam wracać do szkoły. Nawet nie mogłam spojrzeć na budynek liceum, bo bałam się, że z niego zaraz wyskoczą przerażające monstra, które dotychczas widziałam tylko w filmach.
Choć do tej pory cały czas myślałam o epidemii, to teraz w głowie miałam... Pustkę. Cholerną pustkę. Czułam się tak, jakby pozbawiono mnie wszystkich uczuć. Już nawet nie mogłam płakać, bo chyba skończyły mi się łzy. Chciałam do domu. Chciałam przytulić swoją mamę i wykrzyczeć ojcu w twarz, że to, o czym pisali w gazecie, to wcale nie były żarty. Odkaszlnęłam zalegającą w gardle ślinę, wypluwając resztki na ziemię. Poczułam, że śniadanie podchodzi mi do gardła. To było dla mnie zbyt dużo. Nigdy nie byłam silna psychicznie i choć czasem udawałam twardziela, to jak przychodziło co do czego, podkulałam ogon.
Po dłuższej chwili wszyscy mogli usłyszeć charakterystyczny odgłos syreny karetki pogotowia. Alarm odbijał mi się od ścianek czaszki, niemalże przerywając błony bębenkowe. Podniosłam głowę z chodnika i zatrzymałam błyszczące oczy na znajomym samochodzie, który właśnie wjechał na chodnik. Ratownicy medyczni wyskoczyli ze swojego pojazdu i ruszyli biegiem w naszą stronę, zajmując się pierwszymi dzieciakami, które leżały nieprzytomne na ziemi.
-Powiesz mi co się stało?- Poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na plecach. Zerknęłam na jednolity uniform, kątem oka zauważając plakietkę z imieniem i nazwiskiem dorosłej kobiety z opieki medycznej.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, nie potrafiąc z siebie nic wykrztusić. Choć próbowałam jej wszystko wytłumaczyć, słowa stanęły mi w gardle i nie chciały wyjść na zewnątrz. Lekarka jedynie poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu i schyliła się bardziej, żeby utrzymać ze mną kontakt wzrokowy.
-Poszkodowanych jest więcej, Christine. Trzeba wezwać wsparcie.- Odezwał się jej towarzysz.
-W środku szkoły...- Mruknęłam w końcu, przełykając boleśnie ślinę i spoglądając na jej jasne oczy.
-W szkole ktoś został?- Zapytała mnie ratowniczka medyczna, marszcząc brwi.
Pokiwałam głową w odpowiedzi, próbując się podnieść. Kobieta mi pomogła, a następnie machnęła na swojego partnera, który pobiegł za nią z apteczką za bramę terenu szkoły.
Choć pomoc już przyjechała, to ja nadal nie czułam się bezpieczna. Złapałam swe ramiona, przyciskając ręce do klatki piersiowej jak najmocniej i próbowałam powstrzymać dreszcze, przeszywające całe ciało. Usiadłam na chodniku, odgarniając mokre loki z twarzy. Lustrowałam każdą sylwetkę z osobna, oceniając jej stan. Większość dzieci była równie mocno wystraszona, co ja- to wszystko. Tylko niektóre osoby mogły pochwalić się większymi lub mniejszymi zadrapaniami.
W tłumie nigdzie nie mogłam znaleźć ani Carmen, ani Peter'a z Chris'em, Lucy czy jakiejkolwiek osoby z mojej klasy. Byłam pośród innych, nieprzytomnych jednostek, wgapiając się bezsensownie w chodnik, usłany ciałami. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Nawet nie podchodziłam do młodszych uczniów, aby im pomóc. Po prostu wpatrywałam się w ich wykrzywione bólem twarze. Wokół całego tego zamieszania zaczęli zbierać się kolejni ciekawscy ludzie, spoglądający na nas z wyraźnym zadziwieniem. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Szepty zaintrygowanych gapiów docierały do moich uszu i zalegały w tyle czaszki, tworząc nieprzyjemny szelest, połączony z rykiem przerażonych dzieciaków.
-Nie idźcie tam! Oni chcieli nas zabić!- Wrzasnęła za ratownikami jakaś dziewczyna, która właśnie siedziała na murku i odprowadzała ich wzrokiem. Niestety syreny kolejnych karetek, które tym razem zatrzymywały się na ulicy, zagłuszyły rozpaczliwą informację uczennicy.
Po moich  plecach przeszły dreszcze- przed oczami stanął mi obraz szalonej nauczycielki, duszącej Pete'a.
-Chodź, zajmiemy się twoją raną.- Męski głos zadźwięczał mi w prawym uchu. Wzdrygnęłam się, spoglądając na ratownika matowymi tęczówkami. Raną? Jaką raną? Przecież byłam cała i zdrowa, nie potrzebowałam żadnej opieki. Mimo to otworzyłam usta i pokiwałam głową na "tak", wstając z ziemi i ruszając w stronę pojazdu.
W momencie, kiedy lekarz pomagał mi wsiadać do karetki, pomyślałam o swoim bezcennym zeszycie i wszystkich rzeczach, które zostały w szkole. Przeklęłam siarczyście pod nosem, próbując powstrzymać łzy, wydostające się z moich ocząt tylko i wyłącznie z powodu złości. Przez tylne okienko, umiejscowione w drzwiach ambulansu, widziałam swoich znajomych ze szkoły, którymi zajęli się już kolejni przedstawiciele opieki medycznej. Syreny karetek ciągle przecinały szum wiatru i głośne silniki samochodów, poruszających się po pobliskiej ulicy.
Ratownik założył mi maseczkę z tlenem i zajął się dziewczyną siedzącą przede mną, która miała chyba złamaną rękę. Mój wzrok powędrował przez otwarte drzwi, w stronę szkoły. Budynek nadal stał niewzruszony, jakby zupełnie nic się nie stało... Zanim ratownicy zasłonili mi pole widzenia swoimi sylwetkami, moje czekoladowe tęczówki powędrowały jeszcze w stronę chodnika na przeciwko liceum.  Zaintrygował mnie czarny van. Na jego przyciemnione szyby wylewały się promienie jesiennego słońca. Chciałam przyjrzeć się mu jeszcze uważniej, ale podniesione głosy dorosłych ludzi świadczyły o tym, że muszę skupić całą uwagę na nich. Dopiero teraz zaniepokoiło mnie delikatne mrowienie na czole. Gdy dotknęłam skórę palcami, a następnie spojrzałam na opuszki- zobaczyłam na nich czerwoną maź. Jakim do cholery cudem nie czułam tego wcześniej? Może chodziło tutaj o emocje, które dopiero teraz powoli ze mnie ulatywały. Szok po wypadku minął, a organizm ponownie zaczynał reagować na silne bodźce ze środowiska zewnętrznego. Mimo tego jeszcze nie zwracałam uwagę na niektóre słowa, skierowane przez ratowników w stronę mojej osoby.
Drugi z lekarzy zaczął opatrywać mi ranę, przykładając białe gazy, nasączone jakąś zimną cieczą. Syknęłam cicho, bo trochę mnie zapiekło. Zmrużyłam oczy, starając się myśleć o czymś zupełnie innym. Nie mogłam opanować szybkiego bicia serca. Organ niemalże wyrywał mi się z klatki piersiowej, łamiąc żebra. Próbowałam brać głębsze wdechy, ale nawet maseczka z tlenem mi nie pomagała.
-Podamy ci coś na uspokojenie, dobrze?- Mruknął ratownik, kiedy skończył zajmować się moim zranionym czołem.
Kiwnęłam niepewnie łepetyną, biorąc dwa głębsze wdechy. Dopiero teraz zatrzymałam się dłużej na sylwetce nieznajomej dziewczyny. Rudowłosa, parę lat młodsza ode mnie. Kojarzyłam ją chyba ze szkolnej akademii, na której niedawno śpiewała. Cały czas trzymała się za prawą dłoń i przesuwała ją do tyłu, gdy lekarz ujmował ją w swoje ręce. Nawet przy delikatnym dotknięciu opuszkami palców, wydawała z siebie stłumiony okrzyk, świadczący o wielkim bólu. Aż ciarki przeszły mnie po plecach. Widziałam, jak cholernie musiała cierpieć przez złamaną rękę.
W końcu wyszłam z karetki o własnych siłach, zaopatrzona w jakieś lekarstwa, które rozlały po moim organizmie wyjątkowo nienaturalną obojętność i senność. Rozejrzałam się po okolicy, oceniając chodnik, na którym jeszcze przed chwilą leżała młodzież. Aktualnie wszyscy musieli rozejść się za taśmę, którą został odgrodzony teren. Na ulicy zrobił się korek, gdyż przed szkołę przyjechały również samochody policyjne.
Przed moim nosem przebiegła ekipa, ubrana w granatowe kombinezony oraz czarne kamizelki kuloodporne. Wszyscy mieli na głowach hełmy, a w rękach trzymali dość pokaźnej wielkości broń. Natychmiastowo zostałam złapana przez jednego z policjantów za ramię i przeprowadzona za karetkę pogotowia, dokładnie przed białą taśmą. Rozkazano mi nie zbliżać się do miejsca wypadku. Stanęłam niczym wryta, obok jakichś starych kobiet, które głośno plotkowały na temat całego zajścia. Zerknęłam na poruszającą się truchtem ekipę policjantów, która już znalazła się na terenie szkoły i szykowała do wejścia do placówki. Zacisnęłam z całej siły szczęki, rozglądając się naokoło. Czarny van, który jeszcze przed moim chwilowym pobytem w karetce, nagle zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Ślad po nim zaginął. Zmarszczyłam czoło, czując jak ktoś popycha mnie do przodu, na stojące tu uprzednio kobiety. Mężczyzna w jeans'owej kurtce schylił się pod białą taśmą i ruszył w stronę ekipy innych policjantów, znajdujących się przy radiowozie. Odczepił od swojego paska krótkofalówkę i przyłożył ją do ust. Nie mogłam dokładnie stwierdzić, co takiego mówił do głośniczka, ale wśród tego całego hałasu i zamieszania usłyszałam jedno, krótkie zdanie: "Potrzebne nam będzie wsparcie".
-Boże, Vinnie!
Odwróciłam się do tyłu, gdy jakiś znajomy głos wypowiedział moje imię. Mama niemalże od razu się rozpłakała, gdy tylko mnie zobaczyła. Zaczęła przeciskać się przez tłum gapiów, aby następnie chwycić mnie w ramiona i pocałować w samiutki czubek głowy. Wszyscy spoglądali na nas z zainteresowaniem, starając wsłuchać się rozmowę. Chyba mieli nadzieję, że dowiedzą się od nas czegoś więcej o tym całym cyrku przed  liceum.
-Mamo, nic mi nie jest... Dali mi tylko jakieś leki na uspokojenie, to wszystko. Na ten opatrunek nie zwracaj uwagi, zwykłe zadrapanie.- Próbowałam się od niej odkleić, ale z marnym skutkiem. Cały czas trzymała mnie w swoich ramionach, jakbym zaginęła na miesiąc albo i dłużej.
-Co się tu dzieje?- Zapytała.
Spojrzałam na nią smutnymi oczami, a następnie zerknęłam za nią- na to wszystko, co działo się gdzieś z boku. Słońce leniwie przebijało się przez złote liście. Ludzie nadal spieszyli się do pracy, samochody gnały przez ulice... Ktoś się śmiał, ktoś płakał. Pewna pani przywiązywała swojego pieska przy pobliskim daszku od piekarni. Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Tłumaczyć wszystko od początku? Wyjaśniać sprawę z prawdopodobnie zainfekowaną nauczycielką i wzbudzić w matce jeszcze większą panikę? Nie. Nie mogłam jej tego zrobić, przecież by mi tu zeszła na serce.
Pokręciłam głową, nic nie mówiąc.
Matka ujęła moją twarz w swoje zimne, drżące dłonie, a następnie chwyciła mnie za ramiona i pociągnęła w swoją stronę, zaczynając przeciskać się przez tłum obcych ludzi. Trzymała mnie jak najmocniej tylko potrafiła, bo czuła, że ledwo co stoję na nogach. Przeszłyśmy przez ulicę, kierując się w stronę naszego granatowego samochodu. Nie chciałam już patrzeć w stronę szkoły. Rodzicielka otworzyła mi drzwi ze strony pasażera i usadowiła na fotelu, zapinając pas bezpieczeństwa. Ułożyłam głowę na miękkim oparciu i przechyliłam ją na tyle, by oprzeć się o szybę. Dobrze, że mama mnie o nic więcej nie pytała. Po prostu odpaliła silnik i wyjechała na ulicę- w stronę domu. W stronę azylu, w którym mogłam odetchnąć. Marzyłam o tym, by w końcu usiąść na swoim łóżku i poczuć się bezpiecznie.
Nie odzywałyśmy się do siebie przez całą drogę powrotną. Dopiero wtedy, kiedy już znaleźliśmy się w domu, mama powiedziała, żebym się położyła w swoim pokoju i odpoczęła. Sama zeszła na dół, do kuchni i wzięła się za szykowanie obiadu. Wiedziała, że powiem jej o wszystkim dopiero wtedy, kiedy będę gotowa.
Przez dłuższy czas wpatrywałam się w szybę, przez którą przedzierały się złociste promienie słońca. Gdybym tylko mogła, pewnie wróciłabym na tereny szkoły i odnalazła swoją klasę, żeby zobaczyć, czy wszystko z nimi w porządku. Choć nigdy nie byłam ze swoimi rówieśnikami blisko, to nie chciałam, żeby stało im się coś złego.
Chwyciłam słuchawki, leżące na komodzie i czym prędzej podłączyłam je do mp4, żeby zagłuszyć czarne myśli jakąś typową, przyjemną muzyczką z gatunku pop, łagodzącą nerwy. Zanim odpaliłam pierwszy kawałek, usłyszałam grzmot, dobiegający z dołu. Ktoś z całej siły uderzył w stół pięścią, albo zamachnął się i rzucił na podłogę jakiś ciężki przedmiot. Podskoczyłam w miejscu, przykładając ręce do klatki piersiowej.
-Mamo?- Krzyknęłam dość głośno, odrzucając słuchawki na bok. Pewnie podczas przygotowywania obiadu spadły jej garnki, albo przez przypadek wywróciła taboret.
Przez parę chwil siedziałam nieruchomo, nasłuchując. Wstrętna cisza rozlewała się po domu, próbując grać ze mną w kotka i myszkę. Niemalże słyszałam przepływ krwi, dudniącej mi pomiędzy uszami. Mama nie odpowiedziała. Zamiast wziąć się w garść, siedziałam z podkulonymi nogami na łóżku, oczekując kolejnych dziwnych dźwięków.
-Mamo, nie żartuj sobie!- Znowu podniosłam głos, wykrzywiając usta w niepewnym uśmiechu. A może mnie nie usłyszała? Nie, na pewno by mi odpowiedziała. Miała wyczulony słuch.
Wstrzymałam oddech, przełykając ślinę.
Coś stoczyło się po schodach i upadło na sam dół. Złapałam kołdrę z całych sił, przyciągając ją do siebie. Chciałam się ukryć. W domu już nie było mojej mamy... A nawet jeśli, to nie byłyśmy tutaj tylko we dwie, zupełnie same.
Kolejny łomot, dobiegający z mojej łazienki, znajdującej się drzwi obok, zmusił mnie do zeskoczenia z łóżka. Chwytając pierwszy lepszy i cięższy przedmiot, którym okazała się być lampka nocna wyrwana z kontaktu, ruszyłam pędem przed siebie, wypadając drzwiami na korytarz. Otworzyłam z łoskotem zamknięte drzwi do łazienki, wypełniając płuca powietrzem. Nikogo tam nie było. Mój wzrok powędrował w stronę okna, które mogło narobić trochę hałasu, bo na dworze wiał silny wiatr, a ktoś zapomniał je zamknąć. Okej, może tutaj nic się nie stało, ale dźwięki dochodzące ze schodów i kuchni nie były zwykłym figlem, spowodowanym przez pogodę. Odetchnęłam ciężko, wycofując się z pomieszczenia tyłem i zaczęłam skradać się do schodów. Wyjrzałam na korytarz, wyciągając szyję i unosząc brodę.
Nic. Zero. Cisza. Albo ten ktoś wydostał się z mojego domu, albo bardzo dobrze ukrył swoją osobę.
Nie czekając na kolejny huk, zbiegłam na dół. Przeskoczyłam ostatnie dwa schodki i wylądowałam na czerwonym dywanie w przedpokoju.
-Mamo...?- Powtórzyłam nieco ciszej, biorąc głębszy wdech. Zakręciło mi się w głowie. Oparłam plecy o ścianę, przesuwając się powoli w stronę jadalni. Gdy już znalazłam się przy progu, delikatnie wychyliłam swoją sylwetkę, żeby ocenić, czy rzeczywiście nie stoi przy kuchence i czegoś nie gotuje na obiad. Czerwona papryka leżała na drewnianej desce. Dopiero połowa warzywa została pokrojona. Odrzuciłam lampkę na podłogę i chwyciłam duży nóż kuchenny, na którym jeszcze został czerwony sok posiekanego warzywa.
Następny hałas, tym razem dobiegający z ogródka, przeciął mój ciężki oddech. Musiałam wydostać się stąd jak najprędzej. W myślach powtarzałam słowo "błagam" niczym mantrę. Chciałam, żeby ten cały cyrk jak najszybciej się skończył. Najpierw artykuł, potem zaraza w szkole, teraz jakiś pieprzony złodziej... Pragnęłam, żeby do domu wreszcie wróciła matka razem z ojcem, żeby przytulili mnie do siebie jak najmocniej i powiedzieli, że będzie dobrze. Najbardziej bałam się tego, że zaraz potknę się o ciało nieprzytomnej, leżącej gdzieś we krwi, mamy. Albo co gorsza... Znajdę ją nienaturalnie bladą- martwą.
Wyleciałam bocznymi drzwiami na dwór. Rozejrzałam się naokoło, odbiegając parę metrów od domu i opierając się o płot, który oddzielał naszą posesję od ulicy.
Ktoś tu był. Ktoś definitywnie obserwował każdy, nawet najmniejszy mój ruch. To było dziwne, ale... Czułam jego oddech na swoim karku. Podążał za mną krok w krok. Chciał wykurzyć mnie z domu i mu się to udało. Odwróciłam się za siebie, unosząc ciężar ciała na palcach i nieco wyglądając na ulicę. Ten sam, czarny van, na którego zwróciłam uwagę przy szkole, stał po drugiej stronie ulicy, odbijając od swoich ciemnych szyb promienie słoneczne. Ciarki przeszły mi po szyi, a dłonie zaczęły się pocić z nerwów, przez co nóż nieco wyślizgiwał mi się z palców. Odwróciłam swoją sylwetkę w stronę drzwi prowadzących do kuchni. Przygryzłam dolną wargę, biorąc głębszy wdech, poprzedzony głuchym szlochem. Nie wiedziałam, co mam robić. Mojej matki nigdzie nie było. Ścisnęłam kuchenne ostrze, które trzymałam w dłoniach i już miałam zerkać w stronę drzwi, gdy nagle...
Poczułam ucisk w lewym ramieniu. Automatycznie się odwróciłam, spoglądając na zamaskowaną osobę, stojącą obok mnie. W moim ciele spoczywała cienka igła, która była początkiem małej, niepozornej strzykawki, wypełnionej przezroczystą cieczą. Zamachnęłam się nożem, przerywając czarny materiał bluzki napastnika. Niestety nie mogłam się dalej bronić, bo wróg obezwładnił mnie jednym zwinnym ruchem, zmuszając do wypuszczenia ostrza z palców. Nogi miałam niczym z waty. Runęłam na ziemię, próbując podtrzymać się w jakikolwiek sposób rękami, ale te również nie dały rady utrzymać mojego ciężaru ciała.  Rozszerzyłam oczy w niemym zadziwieniu i wyrwałam z ramienia strzykawkę, którą rzuciłam gdzieś na trawę. Próbowałam wstać, ale mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa, a obraz rozmazał się w jednym momencie, zaczynając wirować.
-Co ty...- Wydukałam jedynie, bo język również nie chciał ze mną współpracować. Otworzyłam szeroko oczy i wyciągnęłam ręce jak najdalej do przodu, wbijając paznokcie w ziemię i rwąc zieloną trawę, żeby przesunąć swoją sylwetkę choć parę centymetrów od nieznajomego. Syknęłam przeciągle, a następnie ostatkiem sił uniosłam brodę. Zauważyłam ciemną sylwetkę, która nachyliła się delikatnie, unosząc prawą dłoń do góry. Rozchyliłam wargi, chcąc pisnąć. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Czy właśnie teraz miał nastąpić mój koniec? Co się działo z matką? Napastnik zajął się najpierw nią, a teraz postanowił zabawić się również ze mną?  Poczułam, że wszystkie moje kończyny stają się twarde niczym z kamienia i zastygają w bezruchu. Chciałam krzyczeć, żeby ktoś mnie ratował, ale było już za późno... Pochłonęła mnie całkowita ciemność. 

niedziela, 15 czerwca 2014

[1] Proszę pani, wszystko w porządku?

Budzik zdecydowanie był moim najgorszym wrogiem. Codziennie rano słyszałam jego przerażający, irytujący dźwięk, który próbował mnie budzić do szkoły. Właśnie- PRÓBOWAŁ. Zazwyczaj wygrywał z moją osobą, jednakże bywały takie dni, kiedy po prostu zrzucałam go z szafki na podłogę i szłam spać dalej. Wtedy kończył grać swoją straszną melodię, obwieszczającą całemu światu, że jest siódma rano i jak nie ruszę swojego tyłka, to zaraz spóźnię się na autobus.
Cóż... Nic dziwnego, że na pierwszej lekcji zazwyczaj jeszcze spałam i zachowywałam się jak zombie. Choć muszę przyznać, że lubiłam widzieć te mocno poirytowane, czerwone twarze nauczycieli, próbujących mnie obudzić. Przy okazji jeszcze mówili:  "Abbott! Co ty robisz, że na każdej mojej lekcji wykorzystujesz zeszyt jako poduszkę?!".  Niestety- nie byłam grzeczną uczennicą, która odrabiała każde zadanie domowe. Pomińmy fakt, iż wszyscy mi mówili, że jestem bardzo zdolna i powinnam w końcu wziąć się do roboty, bo świetlana przyszłość przede mną. Z przyswajaniem wiedzy nie miałam żadnych problemów. Nie musiałam ślęczeć nad książkami jak inni, żeby dostać w miarę dobrą ocenę. Powiedzmy, że słuchałam na lekcji i jakoś mi leciało. Po prostu... Chciałam zdać do następnej klasy. Nie wykorzystywałam więc swojego wrodzonego talentu i nie pozwalałam określać się mianem klasowego kujona, który tylko kuje. Twierdziłam, że oceny w dzienniku nie były wyznacznikiem inteligencji. Z resztą nie interesowała mnie brytyjska literatura. O wiele bardziej wolałam słuchać nauczyciela na zajęciach z techniki, czy czytać książki o robotyce, wypożyczone w pobliskiej bibliotece, aniżeli zastanawiać się, jak zinterpretować fragment Shakespeare'a.
Byłam dość dziwną osobą, która raczej nie pasowała do społeczeństwa. Młodzież w moim wieku chodziła na imprezy, upijała się do nieprzytomności albo latała po mieszkaniach innych, urządzając dzikie, zakazane domówki. Ja w tym czasie siedziałam w domu z przetłuszczonymi włosami i zastanawiałam się nad tym, co rzeczywiście chciałabym w życiu robić. Moi rodzice nie należeli do najbogatszych, choć przyznam, ze żyło nam się całkiem przyzwoicie. Nie mogłam więc porzucać szkoły i zajmować się swoimi durnymi marzeniami, które i tak zapewne nigdy nie ujrzą światła dziennego. Miałam swoje sekrety i za nic w świecie nie chciałam ich zdradzać. Nawet mamie oraz tacie nigdy nie przyznałam się do tego, że bardzo chciałabym stworzyć robota na wzór prawdziwego człowieka. Nie chodziło mi o taką zwyczajną, sztuczną inteligencję, która składała się z blachy i wymawiała jakieś pojedyncze, zaprogramowane w procesorze słówka. Raczej myślałam o czymś większym. O czymś bardziej niepojętym dla przeciętnego Brytyjczyka.
Potrafiłam po szkole siedzieć tylko na łóżku i zapisywać w starym notesie to, co przyszło mi do głowy. Chciałam zbudować najprawdziwszą w świecie sylwetkę. Coś, co do złudzenia przypominałoby przedstawiciela naszego gatunku, a tak naprawdę... Tylko by go przypominało z wyglądu. Układ nerwowy można byłoby zastąpić dość skomplikowanym łączem wielu kabli i przewodów, które trafiłyby do wszystkich kończyn, przechodząc przez nogi, dłonie, prowizoryczną szyję, załączoną na metalowej rurce, aż w końcu docierałoby do serca- najważniejszego procesora, panującego nad całością.
Brzmi jak typowa, żelazna puszka, prawda? Nic bardziej mylnego. Co by było, gdyby owa konstrukcja dostała nasze wszystkie uczucia i myśli? Jakby kable i połączenia przykryć sztuczną, idealnie bladą skórą z niedoskonałościami, gdyby stworzyć szklane oczy, wytwarzające najprawdziwsze, słone łzy? Przerażające. Chore. Beznadziejne. Nierealne. Nawet gdyby takie coś doszło do skutku, z pewnością zapanowałoby nad całym światem, tworząc swoją własną, niezniszczalną armię, pokonującą wszystkich ludzi. Tak, zdecydowanie miałam bujną wyobraźnię. Z jednej strony to było moim przekleństwem, a z drugiej... Jednak fajnie mi się wymyślało te wszystkie bzdury, dzięki którym się nie nudziłam.
Jak zaczęłam interesować się takimi bzdurami, które zupełnie nie pasują do persony w moim wieku? Pewnego dnia zobaczyłam całkowicie przypadkowo na youtube film, który stworzył jakiś mężczyzna po studiach na automatyce oraz robotyce. Dowiedziałam się, że był zapalonym fanem sztucznej inteligencji i pragnął osiągnąć podobny do mojego, cel. Może właśnie dlatego wymarzyłam sobie stworzenie blaszanego człowieka z uczuciami? Po prostu zaraziłam się tym od niego.
Jednej nocy potrafiłam przejrzeć jego całe konto, żeby obejrzeć każdy pojedynczy filmik, składający się na kurs z podstaw robotyki. To właśnie dzięki niemu zaczęłam się interesować o wiele bardziej skomplikowanymi rzeczami i wtedy jego kopalnia wiedzy mi już nie wystarczała. Przekopywałam przeróżne strony, zaczynając od sprawdzania projektów studentów z Wielkiej Brytanii, którzy skończyli podobny kierunek co mój youtube'owy mentor. Na pewnym forum, opartym na technice, informatyce i bionice, ktoś polecił mi książkę Isaac'a Assimov'a pod tytułem "Ja, robot". Krok po kroku, kabelek po kabelku, godzina po godzinie, zaczynałam przyswajać wiedzę, o której nikt nie miał pojęcia. Chowałam książki przed rodzicami, żeby przypadkiem nie pomyśleli, że jestem jakaś opętana. Ponadto nie mieli pojęcia o tym, iż zeszyty szkolne rzucałam gdzieś w kąt i skupiałam całą swoją uwagę na zainteresowaniach. Jedynie czasami widzieli mnie z moim tajemniczym zeszytem w ręce, w którym zazwyczaj kreśliłam projekty, oparte na tych widzianych w Internecie.
To właśnie ja nosiłam spodnie w domu. Choć ojca miałam niezwykle surowego, to i tak potrafił znikać na całe dnie, aby później wrócić późnym wieczorem i położyć się spać. W zasadzie go rozumiałam i dlatego musiałam szybciej dorosnąć, bo moja matka zachowywała się jak francuski piesek.
Kto wkręcał żarówki w domu? Ja. Kto naprawiał kable, gdy przez przypadek zostały przerwane? Ja. Kto musiał rozkręcać komputer, bo mamusia go przegrzała? Ja. Czasami naprawdę sądziłam, że nie jestem dziewczyną. Nie zachowywałam się jak przedstawicielka płci pięknej. Wszyscy nazywali mnie typową chłopczycą, babrającą się w oleju i smarze. W sumie... Nie przeszkadzało mi to. Wiedziałam, że jestem jaka jestem i nic na to nie poradzę. Chociaż moja mama czasem kręciła nosem. O wiele bardziej wolałaby typową paniusię, z którą mogłaby pójść do SPA i zrobić paznokcie, niż wpatrywać się w córkę, załatwiającą wszystkie, typowo męskie sprawy. Pod tym względem jej się dziecko nie udało.
Jak zwykle wyciągnęłam rękę w stronę nocnej szafki, by wyłączyć budzik. Choć próbowałam się podnieść, to nie mogłam. Kołdra zacisnęła mi się wokół bioder, a poduszka wessała moją głowę niemalże do środka, nie dając się podnieść. Było mi tak błogo... Ot, najsłodsze więzienie, które jedną nogą trzymało mnie jeszcze w wspaniałej, nieziemskiej krainie snów. Tak bardzo nie chciało mi się wstawać do szkoły. Nawet przez chwilę pomyślałam o tym, by oszukać rodziców i udać, że jestem bardzo ciężko chora. Może jakieś zatrucie pokarmowe? Albo grypa? Wtedy mogłabym zostać samiutka w domu i zająć się swoim ukochanym zeszytem, w którym tworzyłabym coraz to nowe pomysły i wyobrażała sobie, że dotykam przewodów do robotów, które kosztowały majątek. Teraz czułam się tak, jakbym wróciła po jakiejś dzikiej imprezie i miała wielkiego kaca. Czy mnie przypadkiem nie przejechał wczoraj jakiś czołg? Do późna coś notowałam, szkicowałam i od tego intensywnego myślenia rozbolała mnie głowa. Ot- typowa osoba, która zdecydowanie powinna zostać w domu i nie przerażać swoim wyglądem przypadkowych przechodniów na ulicy. Gdy tylko spojrzałam w lustro, stojące na przeciwko łóżka, zauważyłam dobrze znaną, smukłą twarz. Już nie zwróciłam uwagi na delikatne piegi, którymi obsypane były moje policzki i nos. Nie obchodziło mnie również to, że nie zdążę już wyprostować swoich jakże beznadziejnych, kasztanowych loków, beztrosko opadających na ramiona. Załamałam się nad wielkimi workami pod czekoladowymi oczętami. Wyglądałam niczym chińczyk! Taki typowy, rasowy chińczyk z przymrużonymi ślepiami. Westchnęłam ciężko, przecierając bladą buzię dłońmi.
Zazwyczaj o tej porze słyszałam krzyk mamy, która ostrzegała mnie, że śniadanie jest już gotowe. Dziwne... Tym razem nikt się z dołu nie odezwał. Wywróciłam oczętami, próbując minimalnie zapanować nad chaosem, znajdującym się na mojej głowie. Zdążyłam jedynie związać czuprynę w niski kucyk i założyć pierwsze lepsze jeans'owe spodnie oraz bluzkę z krótkim rękawem, bo zerknęłam na zegarek i naprawdę się przeraziłam godziną, którą pokazywał.
Zbiegłam po schodach na dół i choć potykałam się o własne nogi, to w całości dotarłam do jadalni. Moim oczom ukazał się typowy, zwyczajny obrazek-tato siedział przy stole i czytał gazetę, mama właśnie zalewała gorącą wodę na herbatę dla mnie i stawiała świeżą, gorącą jajecznicę prosto z patelni. Mimo tego cała ta sytuacja wydawała mi się jakaś... Obca. Rodzice nawet nie przywitali się ze mną. Ba! Nie spojrzeli nawet na moją osobę, kiedy pojawiłam się w pomieszczeniu.
Usiadłam na swoim krześle, wpatrując się w szarą gazetę, która zasłaniała zadumaną twarz ojca. Moją uwagę przykuł pogrubiony, czarny napis na pierwszej stronie:  Początek epidemii.
Chwyciłam widelec, który właśnie podała mi mama i włożyłam sobie do buzi trochę jajecznicy.
-Znowu żartują z jakichś głupot, tato?- Zapytałam, gdy już przełknęłam pierwszy kęs. Mimo tego jakiś dziwaczny dreszcz przeszedł po moich plecach, gdy wyobraziłam sobie setki ciał ludzkich, cierpiących z powodu straszliwej choroby.
Ojciec zerknął na mnie niepewnie zza gazety, marszcząc swoje ciemne, gęste brwi. Zanim cokolwiek powiedział, wziął parę łyków kawy, którą przed chwilą zrobiła mu mama.
-Powinnaś zacząć słuchać wiadomości, a nie ciągle siedzieć w tym swoim pokoju i malować jakieś głupoty.- Mruknął nieprzyjemnie, odkładając gazetę na bok. Skrzywiłam się delikatnie, wypuszczając ze świstem powietrze.
-Daj spokój, przecież interesuję się otaczającym mnie światem, tylko... Ostatnio jakoś wolałam odciąć się od tego wszystkiego i skupić na swoich projektach. To są PROJEKTY, nie jakieś tam rysunki! Kiedy to wreszcie zrozumiesz?- Pokręciłam głową, odgarniając wolny kosmyk kasztanowych włosów, który opadł mi na czoło.
-Jedno i to samo.- Sprostował, przypatrując się mi uważnie.
Nie miałam ochoty z nim dyskutować. Raczej wątpiłam, że kiedykolwiek mnie zrozumie. Przecież to był George Abbott, który skończył studia i został prawnikiem. Humaniści i umysły ścisłe... Dwa inne światy, które zawsze będą ze sobą w pewnym stopniu rywalizowały.
Uniosłam jedną brew, jakoby w niemym oburzeniu. Nadal nie odpowiedział mi na pytanie, które w tym momencie najbardziej mnie nurtowało.
Ojciec przysunął szarą gazetę w moją stronę, odstawiając gorącą kawę na stole. Czym prędzej podniósł się z krzesła i odniósł talerz do zlewu. Okej, może był surowym opiekunem, ale nigdy nie zachowywał się w taki sposób. Zwykle chciał mi wszystko wytłumaczyć, a jak czegoś nie rozumiałam, to stawał na głowie, bym tylko jakoś rozwiązała ten problem i przestała się nim zadręczać. Teraz dał mi wyraźny sygnał do tego, bym sama się tym zajęła.
Prychnęłam cicho, chwytając prasę w dłonie. Znów zerknęłam na wielki napis, który przed paroma minutami mnie zaintrygował. Przekartkowałam parę stron do przodu i moim oczom ukazał się... Wielki, obszerny artykuł na temat domniemanej epidemii. Sprawa jednak nie była taka błaha, jak mi się z początku wydawało. Przełknęłam głośno ślinę, kątem oka obserwując swoją matkę, która przerwała na moment domowe czynności i zatrzymała na mnie wzrok, oczekując reakcji po przeczytaniu artykułu.

Tak naprawdę nie wiadomo, jak wytłumaczyć to, co się w dzisiejszych czasach dzieje. Informacja, którą dostaliśmy parę dni temu, wstrząsnęła całą redakcją. Teraz chcemy się podzielić nią z naszymi czytelnikami i przestrzec ich przed nieuleczalnym wirusem, rozprzestrzeniającym się w zastraszająco szybkim tempie.
Dokładnie 5 lat temu powołano specjalną organizację, która miała walczyć ze śmiertelnym, tajemniczym wirusem. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o paskudnej zarazie, która zmieniała ludzi nie do poznania. Lekarze zajmowali się ciężko chorymi osobami w opuszczonym, poddanym kwarantannie szpitalu i próbowali  wyleczyć swoich pacjentów bardzo silnymi antybiotykami. Tłumaczyli, że to bardzo dziwna odmiana grzybicy, która potrafi dostać się do układu nerwowego. Stany Zjednoczone były jedynym państwem, w którym zainfekowani ludzie mogli próbować się wyleczyć. Agencja składała się z licznego grona doświadczonych naukowców, pracujących nad specjalistycznymi szczepionkami i przeprowadzającymi liczne badania dotyczące tajemniczego schorzenia. Niestety, jak się okazało po dwóch latach- owy wirus atakuje dojrzałe organizmy. Naukowcy, którzy przebywali najwięcej z zainfekowanymi, w bardzo krótkim czasie sami zostawali schwytani w szpony wirusa. Jednostka po jednostce wykruszała się, a ludzie umierali w wielkich męczarniach, dusząc się grzybnią, narastającą na ich skórze.
W organizacji ogłoszono czerwony alarm. Brakowało pracowników, lekarzy i wolontariuszy, którzy mogliby zajmować się chorymi. Ludzie załamywali ręce, bojąc się o każdy kolejny dzień.
Niestety wirus był na tyle silny, że zainfekował wszystkich przedstawicieli agencji, próbujących ratować pojedyncze jednostki.
Nikt nie wie, jak walczyć z zarazą. Ostatnią nadzieją była powyżej opisana, amerykańska organizacja. Wirus jednak okazał się silniejszy.
Liczba osób chorych w Ameryce zwiększa się z każdą kolejną sekundą. Umierają następne, niewinne osoby. Niektórzy ludzie zabijają zakażonych, aby zatrzymać ten przerażający proces.
Choć nasza Wielka Brytania leży wiele kilometrów dalej od samego serca wybuchu epidemii, jedno jest pewne- my będziemy następni, zaraz po Afryce oraz połowie Europy.

Chłonęłam czekoladowymi oczami każdą literkę, każde kolejne zdanie, układające mi się w straszliwą całość. Skakałam oczami po czarnej, wydrukowanej przepowiedni śmierci i próbowałam powstrzymać drżenie dolnej wargi. W końcu odłożyłam gazetę, zerkając niepewnie na ojca, który wpatrywał się w jakieś nieokreślone miejsce na podłodze. Nie. To nie mogła być prawda. Nie mogła.
-I c-co teraz?- Zapytałam cicho.
-Czekamy na pewną śmierć. -Mruknął kąśliwie ojciec, który zaczął się śmiać.
-George!- Zaprzeczyła głośno mama, która położyła mi ręce na ramionach. -To nie jest powód do śmiechu!
Przez ułamek sekundy mogłam odetchnąć z ulgą i rozluźnić spięte z nerwów mięśnie. Potrzebowałam takiego delikatnego, pozytywnego komentarza, który zadziałał na mnie kojąco.
-Tak, bo przecież żyjemy w filmie science-fiction.- Tata nie przestawał żartować, kręcąc głową z politowaniem.
Ja natomiast słuchałam ich z otwartą buzią, czując, jak długie paznokcie mojej matki powoli zaczynają wbijać mi się w skórę. Dopiero gdy syknęłam, odsunęła się ode mnie i oparła o szafkę, na której jeszcze przed chwilą gotowała się woda w elektrycznym czajniku.
-Zbieraj się do szkoły, Vinnie, bo znowu się spóźnisz.- Rozkazał poważnym tonem.
Serio? Po przeczytaniu takiego artykułu miałam tak po prostu pojechać do szkoły? Przecież ja nie wysiedzę w autobusie. Ba! Nie wysiedzę na lekcjach. Nie będę mogła się skupić nawet na technice, bo z tyłu głowy już do końca zostanie mi informacja o nadchodzącej epidemii.
-Zwariowałeś, George?- Obruszyła się matka. Tym razem to ona podniosła głos.
-Nie, to ty zwariowałaś. Sądzisz, że jakiś idiotyczny artykuł w gazecie może wprowadzić nas w paranoję? -Powoli zaczynał się irytować. -Wierzysz w jakieś głupoty, które nawet nie są poparte logicznymi argumentami? Skąd się wzięła ta organizacja? Kto dał na to pieniądze? Pewnie wiele ludzi w Ameryce nagle dostało kataru i dlatego tak panikują... Niech się dalej odżywiają w fast foodach, a takie właśnie będą efekty. -Spuścił głowę i wziął kolejny łyk kawy. Wyszedł z jadalni, uprzednio całując mamę w policzek i mierzwiąc mi dłonią włosy. Usłyszałam trzask drzwi frontowych, a następnie odpalany silnik samochodu.
To wszystko rzeczywiście brzmiało jak pieprzony scenariusz do filmu, który niedługo miał zostać wyświetlany w kinach. Nie wiedziałam, co mam robić. Wydawało mi się, że moja dusza uleciała gdzieś z ciała i krąży po pokoju, obserwując to wszystko z daleka. Miałam wrażenie, iż cała ta sytuacja dzieje się z daleka ode mnie, jakby mnie nie dotyczyła. Zerknęłam na mamę, a następnie na zegarek, który wisiał nad lodówką. Wskazówka niebezpiecznie brnęła w jedną stronę, oznajmiając, że zostało mi tylko dwadzieścia minut do rozpoczęcia lekcji. Cholerny czas. Ile godzin nam jeszcze zostało? W którym miejscu zatrzymała się zaraza? A może właśnie rozprzestrzeniała się nad Anglią, pieszcząc nozdrza niczego nie spodziewających się mieszkańców?... Pokręciłam z niedowierzaniem głową, próbując uwierzyć w słowa taty. Powtarzałam jego słowa niczym mantrę. To był tylko żart. Zwyczajny, idiotyczny żart.
Podróż do szkoły mimo wszystko ciągnęła mi się w nieskończoność. Obserwowałam każdego człowieka z osobna, przylegając plecami do zimnej szyby i zasłaniając twarz szalikiem, który owijał mi szyję. Wpadłam w jakąś psychozę. Miałam ochotę wyskoczyć przez okno, gdy tylko ktoś kichnął, bo myślałam, że to właśnie ten tajemniczy wirus, pochodzący z Ameryki. To było żałosne. Zachowywałam się zupełnie tak, jak moja matka- desperatka, wierząca w każde słowo. Musiałam się natychmiast ogarnąć, choć nie ukrywam- wyleciałam z pojazdu przystanek wcześniej, żeby nie mieć styczności z zakatarzonymi mieszkańcami.
Widząc znajomy budynek swojego liceum, odetchnęłam z ulgą. Miałam nadzieję, że choć w placówce odnajdę na chwilę spokój i gdy spotkam się ze znajomymi z klasy, znowu będę mogła pomyśleć o czymś zupełnie innym. W zasadzie mój umysł opróżnił się z niepotrzebnych przemyśleń zaraz po tym, gdy usłyszałam dzwonek na lekcje. Rzuciłam się biegiem do środka, nie zatrzymując się nawet w szatni. Po prostu leciałam przez zatłoczony korytarz, żeby odnaleźć swoją klasę i nie zostać wywołaną do odpowiedzi z literatury. Na szczęście parę metrów przed sobą zobaczyłam wyprostowaną niczym struna nauczycielkę, trzymającą pod pachą nasz dziennik. Poruszała się jak zwykle- powoli, z brodą uniesioną do góry. Westchnęłam, zdejmując w biegu szalik oraz płaszcz. Grzecznie się jej ukłoniłam i rzuciłam ciche "cześć" zebranym pod salą ludziom.
Gdy tylko weszłam do środka, od razu zajęłam swoje miejsce w czwartej ławce. Nie chciałam siadać zupełnie z tyłu i wzbudzać podejrzeń. Zwykle spoczywałam w rzędzie środkowym, żeby zasłaniał mnie ktoś z przodu, gdy ja w najlepsze drzemałam sobie na blacie, albo rozpracowywałam podstawowe układy i zespoły robotów. Tym razem miałam rozpracować podstawowy układ zasilania, sterowania i ruchu, choć gdy tylko otworzyłam swój pokreślony notatnik, od razu przypomniałam sobie o wybuchu epidemii. Nawet nie zdążyłam z nikim na ten temat porozmawiać, bo zaskoczył mnie dzwonek i profesorka.
Pani Baker była typową, mającą swój świat, nauczycielką literatury. Choć była jednostką wymagającą, stawiającą najgorsze oceny z esejów, to i tak potrafiła całymi godzinami gadać o swoim życiu i o kotach, których posiadała aż sześć. Typowa stara panna, która zaczynała miewać problemy z głową. Czasami gadała sama do siebie, albo powtarzała ostatnie wyrazy, gdy do nas mówiła. Ot, niby małe szczegóły, ale uczniowie je wszystkie wyłapywali.
-Dzisiaj nie pytam, bo się źle czuję. Mam migrenę, a gdy usłyszę wasze pozbawione uczuć odpowiedzi... Załamię się chyba jeszcze bardziej. Zapiszcie temat lekcji.- Powiedziała, otwierając dziennik i przejeżdżając palcem po liście obecności. Po klasie rozległo się charakterystyczne westchnięcie, świadczące o uldze, która zagościła zapewne w sercach wszystkich, nieprzygotowanych jednostek.
Baker odwróciła się tyłem do klasy i zaczęła pisać kredą słowo "temat". 
-Kto mi przypomni...?- Jednym uchem jej słuchałam, choć cały czas wpatrywałam się w swoje techniczne notatki oraz rozmyślałam o przewodach, zmieszanych z epidemią. Te wszystkie wątki tworzyły mieszankę wybuchową w mojej głowie.
-Proszę pani, wszystko w porządku?- Zapytała dziewczyna, która siedziała w pierwszej ławce, zaraz naprzeciwko tablicy. Dopiero teraz podniosłam wzrok z zeszytu. Wlepiłam czekoladowe tęczówki w tył sylwetki nauczycielki, która niebezpiecznie się zachwiała. Zupełnie tak, jakby nagle zrobiło jej się słabo. Pani Baker nadal trzymała prawą rękę w górze, jakby chciała kontynuować pisanie tematu, jednakże w jej palcach już nie spoczywała biała kreda. Po klasie rozległy się śmiechy oraz szepty, którym towarzyszyły złośliwe komentarze. Rozejrzałam się po swoich znajomych, marszcząc czoło i przygryzając dolną wargę ze zdenerwowania. Tylko nieliczni podnieśli się z krzeseł, nachylając do przodu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Sama odsunęłam krzesło, aby wyjrzeć zza rudej czupryny kolegi z przodu.
-Tak, Lucy. Dziękuję. Po prostu zakręciło mi się w głowie.- Odparła słabym głosem nauczycielka, która odwróciła się do nas przodem i delikatnie uśmiechnęła. Choć siedziałam w czwartym rzędzie, doskonale widziałam jej błyszczące się od potu czoło. Pani profesor podniosła kredę z podłogi i znów zaczęła kreślić na tablicy koślawe litery, które miały ułożyć się w temat lekcji dotyczący "Romea i Julii". Wzruszyłam ramionami, wracając do swoich projektów, zawartych w notesie. Całkowicie pochłonęło mnie bazgranie czarnych plam na marginesie. Takim sposobem próbowałam się odstresować. Przerwałam czynność dopiero wtedy, kiedy usłyszałam głuchy łomot, a następnie przerażone okrzyki.
Serce stanęło mi w gardle, gdy zauważyłam, że pani Baker upadła na ziemię. Zamknęłam notes, odrzucając długopis gdzieś na bok. Poderwałam się z miejsca i o mały włos nie zaczepiłam nogą o torbę, leżącą na podłodze w przejściu pomiędzy ławkami. Wszyscy rzucili się w stronę nauczycielki, która leżała niczym trup na twardej podłodze. Dziewczyny, siedzące najbliżej tablicy, kucnęły przy jej nieprzytomnym ciele i podjęły nieudolną próbę reanimacji, połączoną z desperackimi błaganiami, żeby wróciła do świata żywych.
-Czekajcie, cholera jasna! W taki sposób jej nie pomożecie!- Oburzył się jeden z moich kolegów, Peter Simons, który już wyciągał gumowe rękawiczki z plecaka i podręczną apteczkę. Dobrze, że w klasie mieliśmy takiego kogoś, kto uczęszczał na dodatkowe zajęcia z pierwszej pomocy. Chłopak odsunął dwójkę zapłakanych dziewcząt, a następnie kucnął przy nauczycielce. Chyba on jako jedyny zachował zimną krew. Reszta wpadła w panikę, łapiąc się za głowy i pytając samych siebie, co takiego mogło się stać i co było powodem jej nagłego omdlenia.
Podeszłam bliżej, omijając kolejne przerażone sylwetki uczniów, wpatrujących się w całą tę scenę z przerażeniem. W końcu znalazłam się za plecami Peter'a i mogłam bardziej przyjrzeć się bladej twarzy profesorki, która nienaturalnie się zapadła. Wyglądała jak śmierć z głębokimi, czarnymi oczodołami i kościstymi policzkami, aktualnie jeszcze wyraźniej zarysowanymi. Choć miała na karku dopiero czterdziestkę, to w ciągu tej jednej, maleńkiej chwili, dodałabym jeszcze połowę jej wieku.
Chłopak nachylił się nad jej szeroko rozwartymi, sinymi wargami. Próbował sprawdzić, czy kobieta oddycha. W klasie w końcu zapadła cisza. Wszyscy oczekiwaliśmy jakiejkolwiek informacji czy wskazówek, co robić dalej.
-Pete...- Zaczęłam niepewnie, zatrzymując spojrzenie na oczach pani profesor. Nie zostały zasłonięte ciężkimi, sinymi powiekami. Tęczówki błyszczały złowrogo, a źrenice wgapiały się niemrawo w jedno miejsce, gdzieś na suficie, przedstawiając nic innego, jak najzwyczajniejsze w świecie przerażenie, zmieszane z zaskoczeniem.
Białko, dotychczasowe delikatnie naznaczone maleńkimi żyłkami, poczęło przybierać intensywną, różową barwę, która z każdą kolejną chwilą zaczęła zamieniać się na czystą, szkarłatną czerwień. Pani Baker sapnęła, wypuszczając ze swoich ust żółty obłoczek bliżej nieokreślonych pyłków, które zachwiały się niebezpiecznie w powietrzu. Jakaś jedna dziewczyna pisnęła i odskoczyła od poszkodowanej, opierając się o ścianę i zakrywając usta, żeby powstrzymać odruch wymiotny. Kolega nie zdążył zerknąć w moją stronę, by zrozumieć, o co mi chodzi. Wystarczył jeden ułamek sekundy, dosłownie jeden moment, jedno mrugnięcie, żeby kobieta wyciągnęła swoje kościste dłonie w górę i złapała chłopaka za szyję. Zacisnęła na niej swoje długie palce i wbiła w skórę brudne, zbyt długie paznokcie, z których odrywały się resztki lakieru. Wygięła swój kręgosłup w łuk, opierając czubek głowy o podłogę i przesuwając się powoli w przeciwną stronę.
Odruchowo złapałam nauczycielkę za ręce i zaczęłam szarpać z całych sił, by tylko puściła Pete'a. Simons zrobił się cały czerwony na twarzy. Jego oczy wybałuszyły się nienaturalnie, a klatka piersiowa próbowała przyswoić powietrze. Nie dawał rady wziąć głębszego wdechu. To wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Okrzyki ludzi, którzy gromadzili się wokół naszej trójki, zostawały mi gdzieś w płucach, odbijając się od żeber. Z przerażeniem starałam się uratować kolegę, którego policzki przybierały już fioletową barwę.
-Kur... Kurwa...- Wystękał przez zaciśnięte zęby, chwytając za nadgarstki nauczycielki. Próbował oswobodzić się z żelaznego uścisku. Ona go... Dusiła. Nasza miła pani od literatury właśnie odbierała swojemu uczniowi życie.
-Puszczaj, do cholery!- Wrzasnęłam przez łzy, nie przestając szarpać i drapać ją po rękach. Nie dawałam rady. Profesorka wyglądała tak, jakby nagle opętały ją siły najgorszego zła. Jakby wstąpił w nią demon o nadprzyrodzonej mocy, którego nikt nie potrafił okrzesać.
Mój drugi kolega, Chris, złapał ją za głowę i próbował jakoś uspokoić, jednakże z marnym skutkiem. Pani Baker zatopiła w jego nadgarstku zęby, tworząc świeżą, obficie krwawiącą ranę w kształcie półksiężyca. Chłopak syknął przeciągle, puszczając jej ciało i przykładając zranioną rękę do ust.
Zerknęłam na Peter'a. Widziałam, jak życie z niego powoli ulatuje. Dłonie, które dotychczas były zaciśnięte na kościstych kończynach nauczycielki, przestały już walczyć, podobnie jak jego cała sylwetka, na wpół przytomna.
Młodzież nie wiedziała, co ma robić. Czy próbować ratować swojego kolegę, czy raczej uciekać stąd jak najdalej. Ja wiedziałam jedno- nie mogłam bronić życia pani Baker, skoro stała się naszym największym wrogiem.
Chris oprzytomniał. Podszedł do ściany, przy której stał metalowy stojak na mapy. Z całej siły zamachnął się zdrową ręką i wycelował prosto w głowę nauczycielki. Ta jęknęła z bólu, gdy tylko na jej czole pojawiła się głęboka rana. Jej twarz wykrzywiła się nienaturalnie, zwracając oblicze w moją stronę. Sama upadłam na tyłek, uderzając plecami o ławkę, znajdującą się za mną. Peter osunął się na ziemię, kuląc nogi do siebie i kaszląc głośno. Złapałam się dłonie, próbując je jakoś rozmasować. Włożyłam chyba całą swoją siłę w szarpanie nauczycielki.
-Zabiłeś ją... Zabiłeś ją, Chris...- Wyszeptała Lucy, która stanęła nad głową nieprzytomnej nauczycielki.
-To co, może miałem patrzeć jak dusi nam Peter'a?!- Wybuchnął nasz wybawca, odrzucając metalowy stojak na bok. Sam zaczął przypatrywać się ranie, która nadal obficie krwawiła. -Cholera, to nie jest normalne.
-Zadzwońcie po pogotowie...- Wyjęczałam, próbując wstać. Podczołgałam się pod Pete'a, przewracając go na plecy i odchylając jego głowę do tyłu, by lepiej mu było oddychać. Dopiero gdy się uspokoił, musiałam zmusić go do dalszego działania i przejścia do gabinetu pielęgniarki.
Trzeba było się stąd wydostać jak najszybciej. Chwyciłam na wpół przytomnego Peter'a za ramię, ciągnąc go w swoją stronę i zmuszając do tego, aby wstał. Reszta klasy już dawno wybiegła z pomieszczenia, rozchodząc się na korytarzu we wszystkie możliwe strony. Kątem oka zauważyłam, że Lucy wzięła telefon i zadzwoniła po karetkę.
Poszkodowany chłopak zerknął na mnie swoimi matowymi, zmęczonymi oczami, opierając się o moje ciało i próbując przyswoić powietrze. Widziałam, że to sprawia mu wielki ból, bo krzywił się przy każdym głębszym wdechu, trzymając jedną ręką gardło.
-Peter, musisz dać radę, słyszysz?- Stęknęłam, próbując utrzymać jego ciężkie ciało na prawym boku. Spojrzałam za siebie, żeby upewnić się, że kobieta nie ocknęła się po uprzednim ogłuszeniu ją. Na szczęście nadal leżała nieprzytomna w tym samym miejscu. Powoli zmierzaliśmy do wyjścia, słysząc swoje własne, szybkie bicie serca, wypełniające przerażające szelesty i szepty, zmieszane z łkaniem, odbijającym się po klasie.
Wyszliśmy na korytarz. Panował tu taki harmider, jakby była przerwa. Albo jakby nagle ogłosili ewakuację. Dziewczyny osuwały się po ścianach, zakrywając mokre od łez twarze swoimi dłońmi, chłopaki próbowali je uspokoić, ale z marnym skutkiem. Nie chodziło tutaj tylko o naszą klasę. Widziałam obce mi twarze z grup osób młodszych i starszych. Co się właśnie działo? Nie wierzyłam w to, co widziałam. Scena do złudzenia przypominała taką z najgorszego horroru. Niestety- tym razem nie oglądałam go na spokojnie w kinie, czy w domu przed telewizorem. To ja miałam być główną bohaterką, znajdującą się w samym środku akcji.
Oparłam się o zamknięte do sali drzwi, próbując opanować swój oddech. Myślałam, że zaraz zemdleję, dlatego kazałam Peter'owi usiąść na podłodze, żeby przypadkiem nie upadł na twardą posadzkę. Na szczęście zajęła się nim jakaś nieznajoma dziewczyna, która zaraz podała mu butelkę wody.
 Szklane okienko, przez które można było zaglądać do klasy, roztrzaskało się na milion kawałeczków, upadających na korytarzu. Przez wolną przestrzeń wydostała się blada, nabita szkłem, dłoń nauczycielki, która jeszcze przed chwilą leżała nieprzytomna, z rozbitą głową i dość solidną, głęboką raną na czole.
-Kurwa, zabarykadujcie ją!- Wrzasnęłam przez płacz, czując, jak szarpie mnie za włosy i stara się wciągnąć mnie do środka.
Wirus. On już tu jest. Otworzyłam szeroko oczy, ale nie mogłam zrobić zupełnie nic. Zaczęłam panikować, a to chyba było najgorsze. Artykuł, epidemia, walka o życie... Czy właśnie tak miał się zacząć pogrom ludzkości?
-Vinnie!- Usłyszałam krzyk koleżanki z równoległej klasy. Jej jasna czupryna zamajaczyła mi pomiędzy dwójką chłopaków, zajmujących się ręką, która ciągnęła mnie do wrót piekieł. Szarpnęłam głową do przodu, jakimś cudem odrywając się od drzwi. Czułam, jak pojedyncze kropelki potu spływają mi po czole... Osunęłam się na podłogę, prosto pod nogi znajomej.
 -Co to do cholery jest?- Zapytała mnie słabym głosem dziewczyna, która wsunęła dłonie pod moje ramiona i podniosła do góry. Odwróciłyśmy się przodem od wejścia, które już zostało zasłonięte długimi ławkami i krzesłami. Kobieta nadal waliła w drzwi, wydając z siebie nieludzkie, przerażające odgłosy, jakby ją obdzierali ze skóry.
-To koniec, Carmen. Pieprzony koniec, nadejście najgorszego.- Wyjęczałam, ocierając wierzchem dłoni nos, mokry od łez i poprawiając bluzkę, która podwinęła mi się do góry. Próbowałam powstrzymać drżenie ciała, ale nie mogłam. Moje nogi były niczym z waty, nie potrafiłam ustać bez pomocy swojej znajomej.
-Wszyscy nauczyciele zwariowali. Musieliśmy się ewakuować z sal, żeby nas nie pozabijali. Stali się jakimiś mutantami, odpornymi na ból.- Sapnęła, robiąc parę kroków w tył i wpadając na przypadkową osobę, która biegła z płaczem przez korytarz, w stronę wyjścia.
Naszą rozmowę przerwał krzyk, który niemalże rozdzierał bębenki w uszach. Spojrzałyśmy w tamtą stronę i musiałyśmy czym prędzej zejść z przejścia, bo staranowaliby nas inni uczniowie, pędzący we wrzasku przed siebie. Nagle wszyscy zaczęli panicznie przepychać się przez tłum, nie patrząc już na kolegów. Każdy chciał wydostać się jak najszybciej na zewnątrz.
Carmen stanęła na palcach, by zobaczyć, cóż takiego się stało.
-Kurwa. Chodź, szybko.- Drgnęła, chwytając moje ramię mocniej i ruszając pędem za innymi ludźmi. Nawet nie zdążyłam zapytać, o co chodzi. Utykając, podążyłam za nią. Kręciło mi się w głowie. Gdybym mogła, już dawno upadłabym twarzą o twardy beton.
Gdzieś wśród tego całego wrzasku dało się usłyszeć ten sam, przerażający dźwięk, który wydostawał się z naszej sali. Tym razem był o wiele bardziej intensywny. Zupełnie jakby... Nauczycielka wydostała się z dotychczasowego więzienia. Nie widziałam szczegółów, ale przez rysy swoich kolegów z liceum mogłam zauważyć trzy, wygięte w nienaturalny sposób, sylwetki, poruszające się powoli w naszą stronę.
-Nie patrz tam, uciekaj!- Carmen musiała puścić moją rękę, bo wszyscy zaczęli pchać się na wąskie schody, żeby dostać się do wyjścia. Wyciągnęłam w jej stronę otwartą dłoń, ale już nie miałam jak jej chwycić. Byłam zmuszona przeciskać się przez inne osoby, pochłaniające te najsłabsze jednostki i depczące młodsze dzieciaki.
Popchnęliśmy główne, duże drzwi, które prowadziły na dziedziniec przed szkołą. Ludzie wylali się na chodnik niczym jedna, złączona łzami i potem masa. Jesienne słońce zadziałało na nas kojąco. Utrzymało w przekonaniu, że wydostaliśmy się z tego piekła, które stworzyli... Bliscy, dobrze nam znani ludzie. Zwykle sądziłam, że szkoła jest miejscem, gdzie można czuć się najbezpieczniej. Po dzisiejszym wydarzeniu mój światopogląd zmieni się nie do poznania. Rozejrzałam się naokoło. Różnobarwne plamy ubrań młodzieży zlewały się ze sobą. Czułam, że cały mój przełyk został zdarty przez krzyk i słone łzy, które próbowałam połykać. Razem z wszystkimi biegliśmy przed siebie, prosto do bramy, która prowadziła na główną, ruchliwą ulicę. Będąc już na chodniku, poza terenami szkoły, osunęłam się na kolana, opierając czoło o kostkę brukową. Wokół siebie słyszałam stłumione szlochy innych i rozmowy dzieciaków, które dzwoniły do rodziców o pomoc i o to, żeby jak najszybciej po nich przyjechali. Inni wymiotowali z nadmiaru wrażeń, a reszta nie kończyła desperackiej ucieczki, wpadając prosto na ulicę i nawet nie zważając na nadjeżdżające samochody.

Koszmar?... Koszmar miał się dopiero zacząć. 

wtorek, 10 czerwca 2014

Prolog


"Tak naprawdę nie wiadomo, jak wytłumaczyć to, co się w dzisiejszych czasach dzieje. Informacja, którą dostaliśmy parę dni temu, wstrząsnęła całą redakcją. Teraz chcemy się podzielić nią z naszymi czytelnikami i przestrzec ich przed nieuleczalnym wirusem, rozprzestrzeniającym się w zastraszająco szybkim tempie.
Dokładnie 5 lat temu powołano specjalną organizację, która miała walczyć ze śmiertelnym, tajemniczym wirusem. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o paskudnej zarazie, która zmieniała ludzi nie do poznania. Lekarze zajmowali się ciężko chorymi osobami w opuszczonym, poddanym kwarantannie szpitalu i próbowali  wyleczyć swoich pacjentów bardzo silnymi antybiotykami. Tłumaczyli, że to bardzo dziwna odmiana grzybicy, która potrafi dostać się do układu nerwowego. Stany Zjednoczone były jedynym państwem, w którym zainfekowani ludzie mogli próbować się wyleczyć. Agencja składała się z licznego grona doświadczonych naukowców, pracujących nad specjalistycznymi szczepionkami i przeprowadzającymi liczne badania dotyczące tajemniczego schorzenia. Niestety, jak się okazało po dwóch latach- owy wirus atakuje dojrzałe organizmy. Naukowcy, którzy przebywali najwięcej z zainfekowanymi, w bardzo krótkim czasie sami zostawali schwytani w szpony wirusa. Jednostka po jednostce wykruszała się, a ludzie umierali w wielkich męczarniach, dusząc się grzybnią, narastającą na ich skórze.
W organizacji ogłoszono czerwony alarm. Brakowało pracowników, lekarzy i wolontariuszy, którzy mogliby zajmować się chorymi. Ludzie załamywali ręce, bojąc się o każdy kolejny dzień.
Niestety wirus był na tyle silny, że zainfekował wszystkich przedstawicieli agencji, próbujących ratować pojedyncze jednostki.
Nikt nie wie, jak walczyć z zarazą. Ostatnią nadzieją była powyżej opisana, amerykańska organizacja. Wirus jednak okazał się silniejszy.
Liczba osób chorych w Ameryce zwiększa się z każdą kolejną sekundą. Umierają następne, niewinne osoby. Niektórzy ludzie zabijają zakażonych, aby zatrzymać ten przerażający proces.

Choć nasza Wielka Brytania leży wiele kilometrów dalej od samego serca wybuchu epidemii, jedno jest pewne- my będziemy następni, zaraz po Afryce oraz połowie Europy."