-Vinnie, halo! Budzimy się!- Próbowałam otworzyć oczy, ale
nie miałam siły. Czułam się zupełnie tak, jakbym dostała cegłą w głowę. Wszystko
mnie bolało. Nawet nie mogłam podnieść ręki, żeby przetrzeć dłonią swoją twarz.
Zmarszczyłam czoło, widząc zarysy dwóch nieznajomych sylwetek, wiszących nade
mną. Jeszcze nie mogłam ocenić ich szczegółowego wyglądu, bo obraz nadal miałam
zamazany, a ponadto straszliwie kręciło mi się w głowie. Myślałam, że zaraz
zwymiotuję.
Z początku sądziłam, że nadal znajduję się w karetce, bo
straciłam przytomność. W tym momencie walczyłam sama ze sobą, bo z jednej
strony chciałam się podnieść, a z drugiej wszystkie kończyny mi ciążyły. Nawet
nie potrafiłam poruszyć palcami u rąk. Po prostu leżałam na wznak,
unieruchomiona jakąś niewidzialną siłą.
Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, ale sapnęłam tylko
głucho, przełykając ślinę.
-Spokojnie, dostałaś bardzo silne środki paraliżujące, także
możesz odczuwać delikatny dyskomfort.- Powtórzył ten sam, dziewczęcy głos,
który obudził mnie z silnego snu. Próbowałam otworzyć oczy, ale poraziło mnie
bardzo silne światło, padające prosto na moją twarz. Wykrzywiłam usta z
niezadowolenia, odwracając się od irytującego źródła jasności.
Byłam niczym kruchy, delikatny, jesienny liść, poruszający
się na wietrze. Zapewne gdyby ktoś aktualnie próbował mnie podnieść,
przelałabym się mu przez ręce, nie mogąc nawet unieść głowy. Nie dość, że szyja
nie potrafiła unieść ciężaru czaszki, to do tego każde, nawet najmniejsze
spięcie mięśni, powodowało u mnie nieokreślony, kłujący ból.
Parę razy podejmowałam próbę wypowiedzenia paru pustych
słów, ale nadal nie dawałam rady. Pozostało mi jedynie czekać, aż organizm się
zregeneruje i wszystkie czynności życiowe wrócą do normy.
-Gdzie ja jestem?- Zapytałam w końcu słabym głosem. Nie
wiedziałam, czy mnie zrozumieli, bo zamiast wymówić wyraźnie słowa,
zabełkotałam tylko żałośnie.
-Stany Zjednoczone, Międzynarodowa Organizacja Pomocy
Zainfekowanym. Sektor czwarty, czyli pielęgniarstwo i organizacja.- Tym razem
odezwał się ktoś zupełnie inny i był to chyba chłopak.
Od razu podskoczyło mi ciśnienie. Albo nadal śniłam, co było
naprawdę możliwe, bo miewałam najgłupsze sny we wszechświecie, albo uderzyłam
się naprawdę mocno w głowę i miałam zwidy. Jeszcze nie za bardzo pamiętałam,
jak się tutaj znalazłam. Miałam totalnie urwany film. Ba! Ja w ogóle nawet nie kojarzyłam,
jak się nazywam. Ktoś chyba wyciągnął mój mózg z głowy, pozbawił go wszelkich
informacji i wsadził w czaszkę z powrotem, ale tak bez żadnego ładu i składu.
Mrugałam cały czas oczami, próbując wyostrzyć obraz. Nawet
poruszyłam palcami u stóp oraz delikatnie uniosłam prawą dłoń, jednakże ktoś
natychmiastowo mi ją przycisnął do łóżka.
-Aktualnie jesteś podłączona do kroplówki wzmacniającej. Już
niedługo powinnaś poczuć się lepiej.- Wytłumaczył nieznajomy.
Przekręciłam głowę na drugą stronę i próbowałam ocenić
pomieszczenie, w którym się znajdowałam. W uszach nadal mi szumiało, a świat
wirował wokół moich ocząt i nie chciał za nic się zatrzymać.
-Damy jej jeszcze jakieś witaminy, prawda?- Mruknęła do
swojego towarzysza dziewczyna.
Uniesiono moją prawą dłoń. Gumowe kabelki opadły bezwiednie
na rękę, a charakterystyczne, zimne uczucie, świadczące o wpuszczaniu kolejnej
kroplówki, rozlało się nieprzyjemnie po nadgarstku.
W końcu mogłam dokładnie ocenić ich twarze. Ze zdziwieniem
zauważyłam, że dwójka, ubrana w białe, lekarskie kitle, była chyba w moim
wieku, albo nawet trochę młodsza. Niestety para moich "opiekunów" nie
wyglądała na doświadczonych specjalistów. Co najwyżej mogli się urwać z balu
przebierańców lub pożyczyć od swoich rodziców medyczne ubrania i zabawić się
przez chwilę w lekarzy.
Po prawej stała ciemna blondynka dziewczyna o delikatnej,
bardzo urodziwej i bladej twarzy. To chyba właśnie ona mnie obudziła. Cały czas
trzymała mnie za rękę i co chwilę zerkała na kroplówkę, zawieszoną na metalowym
stojaku. Przy okazji kontrolowała przepływ płynu do moich żył, naciskając na
plastikowy element, umieszczony bliżej woreczka z zawartością. Miała wielkie, brązowe
oczy, którymi obserwowała mnie zza przezroczystych gogli, zajmujących jej
prawie połowę buzi. Jej włosy zostały uniesione do góry i związane w typowy,
nieco rozczochrany koczek. Pojedyncze pasma delikatnie opadały jej przed
uszami, ale na szczęście nie przeszkadzały w pracy. Po drugiej stronie łóżka znajdował
się chłopak, trzymający czarną teczkę, w której coś namiętnie zapisywał,
spoglądając na mnie i mrucząc pod nosem. Choć również był ubrany w biały,
laboratoryjny fartuch i przezroczyste gogle, zupełnie nie pasował do swojej
"fuchy" wyglądem. Co jak co, ale blondyneczkę w gumowych rękawiczkach
można było jeszcze uznać jako pielęgniarkę, ale jego? Jego prędzej osadziłabym
jako naczelnego buntownika w moim liceum. Rozczochrana, nieco przydługa
grzywka, była o wiele jaśniejsza od reszty jego włosów. Twarz, wyraźnie
zarysowana, z charakterystyczną, nieco kwadratową szczęką, została pokryta
młodzieńczym, ledwo widocznym zarostem. Ponadto jedno ucho nieznajomego zostało
przyozdobione małym, czarnym tunelem. Nie wiem czy dobrze zobaczyłam, ale w
jego nosie również spoczywał błyszczący, srebrny kolczyk.
Wraz z wyostrzonym obrazem wróciły wspomnienia. Artykuł,
szkoła, ucieczka od nauczycieli, płacząca mama, złodziej, czarny samochód, a
następnie silny ból w lewym ramieniu. Później była tylko ciemność, a następnie
pobudka właśnie tutaj. Zaraz, zaraz... Czy ta dziewczyna nie mówiła przypadkiem
o zainfekowanych? I o Stanach Zjednoczonych?
-Jestem chora, prawda? Niedługo umrę?- Zapytałam
rozpaczliwie, spoglądając na jej delikatną, dziewczęcą twarz. Przypomniało mi
się, że gazeta pisała o jakiejś tajemniczej organizacji, znajdującej się
właśnie w Ameryce. Tylko podobno owa agencja rozpadła się, gdy wszyscy dorośli
zaczęli chorować na bliżej niezidentyfikowany wirus.
Nieznajoma zaśmiała się cicho na moją reakcję, kręcąc z
politowaniem głową.
-Nie, już teraz mogę cię upewnić, że nie zaraziłaś się
zmutowaną grzybicą. Jesteś cała i zdrowa.- Powiedziała, znów zatrzymując
zielone oczy na kroplówce.
Tak szczerze to nie wiedziałam, czy mam wierzyć na słowo
jakiejś gówniarze, przebranej za lekarza, ale mimo wszystko jej odpowiedź mnie
nieco uspokoiła.
-A wiecie gdzie są moi rodzice? Wszystko z nimi w porządku?-
Tym razem zwróciłam się do chłopaka, bo ten odłożył czarną teczkę na szafkę
obok i po prostu stał, wpatrując się to we mnie, to w swoją koleżankę.
Zauważyłam zmieszanie na ich twarzach. Dziewczyna łypnęła na
towarzysza w białym uniformie, wzdychając głośno. Poczułam, jak moje serce pęka
na milion kawałeczków. Ich zachowanie nie świadczyło o niczym dobrym. Miałam
wrażenie, że już nigdy nie spotkam swoich rodziców. Czy naprawdę straciłam ich
na zawsze? Pociągnęłam nosem, skacząc czekoladowymi tęczówkami po ich sylwetkach,
oczekując wyjaśnienia.
-Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie, ale nie martw się
niepotrzebnie. Dostaliśmy informacje, że są bezpieczni i nic im nie dolega.-
Odpowiedział spokojnym tonem blondyn, posyłając mi pokrzepiający uśmiech.
Musiałam im zaufać, żeby nie dostać kolejnego ataku paniki.
Aby zająć czymś swoją roztrzęsioną sylwetkę, zaczęłam rozglądać się po
pomieszczeniu. Jasnobłękitne oraz białe kolory wyjątkowo w nim dominowały. Sala
nie była zbyt szeroka, natomiast jej długość wydawała się ciągnąć w
nieskończoność. Znajdował się tutaj tylko jeden rząd łóżek. Ja leżałam gdzieś
na środku, więc po moich dwóch stronach, ciągnęły się inne posłania, a przy
nich stała mała, kwadratowa szafeczka. Na niektórych łóżkach leżały zupełnie
obce mi osoby. Każdy pacjent był pod opieką dwójki młodych- dziewczyny w
białych rękawiczkach i chłopaka z czarną teczką, który obserwował stan
nieprzytomnych.
Czyli jednak trafiłam do szpitala. Tylko cholernie dziwnego
szpitala, obsługiwanego przez dzieciaki.
Spojrzałam w przód. Boczne ściany sali były szklane. Gdzieś
w oddali widziałam brązowy korytarz, po którym przechadzały się identycznie
ubrane w białe kitle osoby. Każda się gdzieś spieszyła i zdarzało się, że nawet
na siebie wpadali, bo byli tak pochłonięci rozmyśleniami. Dopiero teraz spojrzałam
na swój brzuch, który był przykryty białą kołdrą. Moje ręce zdobiły mniejsze i
większe gumowe kabelki, przez które przepływały coraz to inne kroplówki.
Musiałam przyznać, że teraz czułam się o wiele lepiej, niż na samym początku,
choć świadomość, że... Nie byłam w swoich ubraniach, tylko w jakiejś cienkiej,
długiej koszuli, nie była dla mnie komfortowa.
-Poczekaj, zaraz cię trochę podniesiemy.- Nieznajomy schylił
się na chwilę przy moim łóżku i nacisnął bliżej nieokreślony guzik, dzięki
któremu góra mojego posłania zaczęła się powoli unosić do góry. Mogłam wygodnie
oprzeć się o poduszkę i unieść dłonie do twarzy, by odgarnąć z niej niesforne
włosy.
-Lepiej?- Spojrzał na mnie z dołu, a ja pokiwałam na jego
słowa głową. Znów wstał, otrzepując biały fartuch i chwycił czarną teczkę w
swoje dłonie.
-Patrz, Vinnie w końcu odzyskała swoje kolory!-
Poinformowała towarzysza dziewczyna, a następnie ściągnęła worek kroplówki z
metalowego stojaczka i odczepiła od wenflonu gumowy kabelek, a następnie
wyciągnęła również nieprzyjemną igłę, do tej pory umiejscowioną w żyle. - Skoro
już do nas wróciłaś, to możemy cię oficjalnie powitać w Międzynarodowej
Organizacji Pomocy Zainfekowanym. Ja jestem Violet, a to mój przyjaciel,
Connor. - Pokazała na niego dłonią, a następnie ściągnęła gumowe rękawiczki,
żeby się ze mną przywitać. Podałam jej rękę i powtórzyłam ten gest również z
niejakim Connor'em.
-Pewnie zastanawiasz się aktualnie, co tu takiego robisz i
jak się do nas dostałaś, prawda?- Tym razem to blondyn się odezwał. -Nasza
agencja zajmuje się przede wszystkim leczeniem osób chorych, które zostały
dotknięte zarazą tajemniczego, zmutowanego grzyba. Potocznie nazywaliśmy to
grzybicą, ale wirus ewoluował i przez cały czas pracujemy nad szczepionkami, by
zatrzymać zarazę. Niestety jej zarodniki powoli rozprzestrzeniły się po całym
świecie i zaczęły atakować pojedyncze jednostki w każdym kraju. W twojej
Wielkiej Brytanii byli to nauczyciele. Aktualnie szkoła, do której chodziłaś,
została objęta kwarantanną, a zainfekowanych przenieśliśmy do izolatek. -Zaczął
mi tłumaczyć. -Jeżeli każdy dorosły mieszkaniec będzie przestrzegał
kwarantanny, choroba się szybko nie rozprzestrzeni.
Moje oczy z każdym jego kolejnym słowem zaczynały się robić
coraz większe. Czyli jednak tajemnicza organizacja nadal istniała? A gdzie się
podziali ci wszyscy naukowcy, którzy przeprowadzali badania nad szczepionkami?
Przecież zostali zakażeni przez zarodniki grzyba...
-Po co tak właściwie mnie tutaj ściągnęliście?- Zapytałam,
krzyżując na piersi ręce. W mojej głowie rodziły się kolejne problemy, które
chciałam z nimi rozstrzygnąć, ale musiałam być cierpliwa.
-Żebyś nam pomogła. Potrzebujemy młodych ludzi, którzy
jeszcze nie osiągnęli wieku 20 lat. Po tym okresie dojrzewania organizm traci
odporność na chorobę i potrafi zakazić się wdychanym powietrzem. Ludzie
zainfekowani wytwarzają żółte, małe zarodniki, które wypuszczają przez usta.
Dla dorosłego to jest dosłownie moment, chwila, aby się zarazić.
Natychmiastowo przypomniałam sobie scenę, kiedy nauczycielka
nienaturalnie wygięła swoje ciało w łuk i wypuściła dziwaczny obłoczek o którym
przed chwilą wspomniała Violet.
-To nie znaczy, że my jesteśmy zupełnie odporni na tę
chorobę. Zainfekowani już od pierwszego etapu choroby próbują zrobić wszystko,
żeby zarodniki przeniosły się na kolejną osobę. Dlatego młodzież musi zwracać
szczególną uwagę na to, by nie zostać ugryzionym przez zakażonego człowieka.
Wtedy wirus dostanie się do krwiobiegu, czym prędzej zaatakuje płuca i zacznie
tworzyć w jego organizmie kolejne zarodnie, przedostające się do mózgu, aby w
końcu wyrosnąć na czaszce.- Dziewczyna zaczęła żywo gestykulować.
Przyłożyłam dłoń do ust, żeby przypadkiem nie krzyknąć.
Chris... Pani Baker go ugryzła.
-Choroba dzieli się na cztery etapy. My potrafimy pomóc
ludziom, którzy niedawno zainfekowali się grzybem. Resztę, będącą w
poważniejszym stanie, musimy... Niszczyć.- Widziałam, że ostatnie słowo z
trudem przeszło jej przez gardło. -Zawołaj Simpson'a, dobrze?- Zwróciła się do Connor'a,
próbując natychmiastowo zmienić temat.
Chłopak kiwnął głową i ruszył w stronę szklanej ściany, w
której były drzwi. Westchnęłam głośno, zerkając na blondynkę i uśmiechając się
krzywo.
-Kolega pójdzie z tobą do centrali, a następnie zaprowadzi do
pokoju, w którym będziesz mieszkała. Nie martw się, wszystkie twoje rzeczy
zostały już zabrane, choć i tak nie sądzę, by były ci tutaj potrzebne. Organizacja
zajmie się dosłownie wszystkim.- Po wypowiedzeniu tego, zerknęła w stronę
innych łóżek, przy których czuwali młodzi pielęgniarze. -Niedługo dowiesz się
czegoś więcej o naszej organizacji i od jutra rozpoczniesz specjalistyczne
treningi, które przygotują cię do pracy w odpowiednim sektorze.
Czułam jak opada mi szczęka. Ja i praca w jakimś sektorze?
Okej, może w domu zajmowałam się wszystkimi technicznymi pracami, ale za nic w
świecie nie odnalazłabym się w wielkiej agencji, która chce ratować świat przed
zarazą. Ponadto byłam jeszcze dzieckiem. Miałam na karku siedemnaście lat. Jak
młodzież może zająć się takim wielkim problemem, którym był jakiś zmutowany
wirus grzybicy?
Już miałam zacząć męczyć ją swymi kolejnymi pytaniami, które
przewalały mi się w głowie, gdy nagle Violet odwróciła się do wyjścia z jasnego
pomieszczenia i zatrzymała swój wzrok na dwójce chłopaków. Connor energicznie
kroczył w naszą stronę, a za nim podążał ciemnowłosy chłopaczek, który
przygryzał nerwowo dolną wargę.
-Ekspresowo, Simpson. Widzę, że kondycja ci się poprawiła?-
Zapytała zgryźliwie moja opiekunka, uśmiechając się do nieco wystraszonego
kolegi.
Ciemnowłosy chłopak o wielkich, czarnych oczach szczeniaka, podrapał
się po swojej kręconej czuprynie i próbował jakimś cudem powstrzymać rumieńce,
które czerwienią wylały mu się na chudych policzkach. Wzruszył jedynie
ramionami i dopiero po chwili uniósł głowę nieco do góry, zatrzymując łagodne
spojrzenie na mojej twarzy. Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, jakby na
powitanie. Miał bardzo dziewczęcą, delikatną urodę, przez co stwierdziłam, że
musi być ode mnie trochę młodszy. Ponadto jego zachowanie... Nie wydawał się
być pewnym siebie chłopcem, który ma przerośnięte ego i uważa się za
najlepszego. Ot- nastolatek z sąsiedztwa, albo gnębiony uczeń z liceum, który
boi się swojego cienia. Wyraźnie odstawał od reszty zgromadzonych tutaj ludzi-
jako jedyny nie nosił białego uniformu, przypominającego fartuchy
laboratoryjne. Miał na sobie szary sweterek i zwyczajne, jeans'owe, proste
spodnie.
-Cześć, jestem Bradley.- Wyciągnął w moją stronę rękę,
ukazując rząd równych zębów. Jego głos nie zgrywał się za bardzo z ciałem.
Barwa dźwięków, układających się w eleganckie powitanie była zbyt zachrypnięta
i niska, ażeby mogła należeć do owej sierotki, stojącej przy moim łóżku.
Zerknęłam przelotem na Violet, która zakrywała usta długimi
palcami. Wydawało mi się, że próbowała powstrzymać śmiech. Connor właśnie wziął
się za składanie wszelkich kroplówek i zbieranie plastikowych, pustych
pojemniczków, leżących na szufladzie obok łóżka. Następnie pomógł mi wstać i
pilnował, czy przypadkiem nie zaliczę bliskiego spotkania z ziemią. Nawet
chciał pomóc mi założyć ciapy, bo powiedział, że nadal jestem osłabiona i w
każdej chwili mogę zemdleć.
-Do zobaczenia, Vinnie.- Rzekła cicho Violet, gdy zaczęliśmy
z Bradley'em powoli zmierzać w stronę wyjścia.
Chwyciłam dół białej koszuli, która wisiała na mnie niczym
na wieszaku i zostałam przepuszczona przez szklane drzwi jako pierwsza.
Przełykając głośno ślinę, zamknęłam na chwilkę oczy, żeby móc wziąć głębszy
wdech. Nadal trochę kręciło mi się w głowie, ale zebrałam wystarczająco dużo
sił, żeby stawić czoła kolejnym wyzwaniom. No... Powiedzmy.
Wyszliśmy na długi korytarz, którego ściany były pomalowane
na brązowo. Omijaliśmy coraz to kolejne drzwi, z których wychodzili ludzie
ubrani w białe uniformy. Niektórzy zmierzali w swoją stronę spokojnym, może
nawet nieco ospałym krokiem. Inni biegli prosto przed siebie, przytrzymując
tylko boki fartucha i czarne teczki, kurczowo trzymane w dłoniach.
-Będziesz musiała się ze mną trochę pomęczyć.- Odezwał się w
końcu Bradley, przyspieszając nieco kroku, aby znaleźć się tuż przy moim boku.
Wzruszyłam ramionami. Miałam tylko cichą nadzieję, że nie
jest jakimś upierdliwym gościem, który będzie mi uprzykrzał tutaj życie.
-Na początek chcę ci powiedzieć, żebyś o nic się nie
martwiła. Nastały ciężkie czasy dla nas i dla naszych rodziców, ale zobaczysz:
już niedługo będzie dobrze.- Dodał czym prędzej, gdy zauważył, że spuściłam
głowę w dół i wlepiłam swoje czarne tęczówki w kapcie na nogach.
Pokiwałam głową, zerkając na niego kątem oka. Przez cały
czas chłopaczek wpatrywał się we mnie, unosząc brwi i czekając na jakąkolwiek
reakcję z mojej strony. Cóż... Byłam trochę ciężkim człowiekiem, jeżeli
chodziło o zawieranie nowych przyjaźni. W szkole najlepszej przyjaciółki nie
posiadałam. Kolegowałam się raczej z wszystkimi, choć moje towarzystwo mi w
pełni wystarczało. Nie potrzebowałam kupy ludzi, żeby czuć się dobrze.
-Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym tak naprawdę
powstała już dziesięć lat temu. Stworzył ją milioner, niejaki Leonard Maverick,
którego ukochana żona bardzo ciężko zachorowała. Wtedy wirus jeszcze nie był
taki powszechny i nie rozprzestrzeniał się w zastraszająco szybkim tempie.
Zarodniki były wyjątkowo słabe i potrafiły przedostać się do płuc ludzi, którzy
mieli naprawdę niską odporność. Jako, że pani Maverick była bardzo chorowita i
natrafiła na nosiciela podczas przeziębienia, to... Było już po niej. W
rozpaczy i desperacji Leonard powołał najlepszych naukowców, którzy mieli się
zająć jego żoną i odnaleźć szczepionkę na przerażającą chorobę. Zbudował wielki
ośrodek, który znalazł się na terenie opuszczonego szpitala w Waszyngtonie.
Wydał miliony na badania, na kolejnych wynalazców, na lekarzy, pochodzących z
całego świata. Wszyscy siedzieli w organizacji, przeprowadzali na jego żonie
badania nocami i dniami, a później... Wzruszali jedynie ramionami, mówiąc mu,
że nie potrafią jej uratować. Zainfekowana żona zmarła w przeciągu dwóch lat.
Zatrzymaliśmy się przy srebrnej windzie. Bradley nacisnął
strzałkę na górę i spojrzał na mnie, unosząc jedną brew. Chyba zastanawiał się,
czy rzeczywiście go słucham i czy jest jakikolwiek sens, żeby opowiadać mi to
wszystko dalej. Pokiwałam zachęcająco głową i zmrużyłam oczy, wpatrując się w
jego zamyśloną twarz.
Chłopak odetchnął i gdy już znaleźliśmy się w windzie,
kontynuował historię.
-Wiesz... I tak dobrze, że żyła przez te dwa lata. Niektórzy
umierają po kilku miesiącach, inni po kilku tygodniach, jeszcze inni mogą się
męczyć kupę czasu, podobnie jak pani Maverick. Ale co to za życie, skoro twoim
mózgiem kieruje jakieś paskudztwo, a ty nie masz kontroli nad swym ciałem i
musisz zupełnie oddać się zarodnikom?
Po cichu przyznałam mu rację. Wolałabym umrzeć, aniżeli
robić krzywdę innym.
-Myślałam, że organizacja się rozpadła, gdy wszyscy zostali
zakażeni wirusem. Tak przynajmniej było napisane w gazetach.- Odezwałam się w
końcu, wzruszając ramionami.
-Z jednej strony dziennikarze przedstawili prawdziwe informacje,
ale z drugiej... Jest trochę inaczej.- Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.
-Pilnujemy, żeby dorośli z innych miejsc w Stanach oraz pochodzący z dalekich
kontynentów nie dowiedzieli się o naszym projekcie. Gdyby tylko usłyszeli, że
młodzież zajmuje się ratowaniem świata, od razu rozwiązaliby naszą agencję.
Musimy być naprawdę ostrożni. Nasi wspólnicy porozrzucani są po wszystkich
krajach świata i w razie czego informują centralę, czy doszło do zakażenia i w
jakim stopniu zagrożone jest życie ludzkie w obrębie wybuchu.
Drzwi od windy otworzyły się, ukazując kolejny długi, tym
razem biały korytarz, wydający ciągnąć się w nieskończoność. Simpson przepuścił
mnie jako pierwszą, a następnie przyspieszył kroku, żeby znów pojawić się przy
moim boku i pokazywać, w którą stronę mamy iść.
-Muszę sobie wszystko na spokojnie poukładać w głowie.-
Skrzywiłam się, próbując opanować rozległy materiał. Będąc członkiem MOPZ-u
musiałam znać jego historię niczym własną kieszeń. -Kiedy dzieciaki zaczęły
interesować się wirusem? Jak ta cała organizacja wystartowała ponownie,
jednakże pod przywództwem młodzieży?
-Maverick miał córkę. Wtedy była jeszcze dzieckiem, nie
zdawała sobie sprawy z tego, że jej matka jest poważnie chora. Później, gdy
skończyła 14 lat, zmarł jej ojciec. Właśnie dlatego gazety pisały, że pięć lat
temu organizacja się rozwiązała. Naukowcy próbowali przekazać jej wszystkie
istotne informacje o wirusie, choć nie dali rady, bo sami odchodzili w szybkim
czasie, gdy brakowało im opieki medycznej. Dziewczyna była na tyle
zdeterminowana, że sama zaczęła przeszukiwać ich notatki, uczyć się, prosić
swoich znajomych, którzy byli lepsi z chemii oraz biologii. Powoli, jakimś
cudem, zebrała grupkę, którą zaczęła zarządzać. Ekipa rozrastała się, do
organizacji trafiały coraz to zdolniejsze dzieciaki, można nawet powiedzieć, że
byli geniuszami. Wtedy MOPZ podzielono na cztery sektory. Tak właśnie Joy
Maverick została naszą szefową. Dzisiaj ma już dziewiętnaście lat i boimy się,
że niedługo osiągnie wiek tej przeklętej dwudziestki. Jest wiele takich osób,
które są z Joy praktycznie od początku i teraz będą musiały wyjątkowo uważać
zna zarodniki, wydobywające się z zainfekowanych. Nie wiemy jak sobie bez nich
poradzimy...
Zapadła niezręczna cisza. Nie miałam pojęcia jak pocieszyć
chłopaka, tak więc po prostu spuściłam wzrok, wlepiając go w czubki swoich
palców.
-Dobra, jesteśmy na miejscu.- Odezwał się w końcu mój
brązowooki przewodnik.
Przed moimi oczami ukazała się rozległa ściana z wielkim,
czarnym ekranem. Spojrzałam na nią niepewnie, a następnie ponownie przeniosłam
wzrok na swojego towarzysza.
-Tutaj zaczyna się twoja przygoda z naszą agencją.- Pokazał
dłonią na czarną plamę, przed którą się zatrzymaliśmy. -Bradley Will Simpson,
sektor trzeci.- Powiedział nieco głośniej, przybliżając się nieco dziwnego
urządzenia, zawieszonego niczym płaski telewizor.
-Rozpoznano.- Dziwny, damski, nieco zacinający się głos,
przeciął powietrze. Ciemne tło rozjaśniło się automatycznie, ukazując białą
linię, układającą się w fale. -Witam, panie Simpson. Miłego dnia.
Zaraz po tym ekran znów zgasł, a przy okazji dało się
usłyszeć szum oraz delikatny szczęk, dobiegający gdzieś zza ekranu.
Odeszłam parę kroków w tył, otwierając szeroko buzię. Ściana
rozdzieliła się na dwie części, tworząc przejście do zupełnie innego
pomieszczenia.
Nastolatek kiwnął na mnie ręką, przechodząc przez
zautomatyzowane drzwi. Ruszyłam niepewnym krokiem za nim i... Zaparło mi dech w
piersi.
Uniosłam głowę do góry, nie wiedząc na co najpierw zwrócić
uwagę. Czy na przezroczystą kopułę, która tworzyła sufit ogromnej auli, czy
może na resztę dzieciaków, które pałętały się między biurkami, uśmiechając do
siebie, kiwając głowami i porozumiewając się półsłówkami.
Znajdowaliśmy się chyba w samym sercu całej organizacji. Życie
tętniło dopiero tutaj. Co chwilę słyszałam telefony, które odbierały młodsze
ode mnie osoby, z zapytaniem, czy badania dobiegły końca. Inne biegały od
biurka do biurka, roznosząc stertę papierów. Reszta przechodziła obojętnie obok
naszej dwójki, nie wpatrując się nawet w mój dziwaczny strój. A przecież miałam
na sobie tylko cienką koszulę (o trzy numery za dużą) oraz klapki, które z
chęcią zabrałabym na basen.
Na wszystkich twarzach młodzieży w moim wieku,
przeciskających się przez tłumy, widziałam... Powagę. I pewność siebie również.
To nie była zwyczajna dzieciarnia, która chodziła do liceum i nie wiedziała, co
chce w swoim życiu robić. To byli młodzi bohaterowie, starający się pomagać
innym i mający świadomość dlaczego się tutaj znaleźli. Mogłabym przysiąc, że w
oczach każdego, kogo wzrok wyłapywałam choć na sekundę, zauważałam nutę
rodzicielskiego rozsądku. Coś jakby byli odpowiedzialni za to, co robią.
Uniosłam wyżej brodę, biorąc głęboki wdech. Po moich płucach rozszedł się
zapach zmęczenia, bólu ale i również nadziei.
-Chodź, Vinnie. Zaprowadzę cię do Maverick.
Nie odzywając się ani słowem, podążyłam za swoim
przewodnikiem. Musieliśmy przejść wzdłuż intrygującego, wielkiego
pomieszczenia, żeby w końcu dotrzeć do czarnych drzwi, na których widniała złota
tabliczka: Joy Maverick oraz Archiwum.
-Czołem, Bradley!- Wysoka dziewczyna o czarnych, ściętych na
jeża włosach, odwróciła się do nas przodem, gdy tylko weszliśmy do środka.-
Witam również...- Tutaj zatrzymała się na chwilę, żeby zerknąć na dokumenty,
leżące na biurku.- ...Vinnie Abbott. Cieszę się, że u nas jesteś.- Uśmiechnęła
się szerzej, robiąc parę kroków w przód i opierając się biodrem o drewniany
blat. Położyła dłonie na kolanach i zlustrowała mnie od stóp do głów,
zagryzając dolną wargę. Intensywnie o czymś myślała.
Główna przedstawicielka Międzynarodowej Organizacji Pomocy
Zainfekowanym miała bardzo oryginalną, charakterystyczną urodę. Nie można jej
było określić mianem delikatnej, słodkiej dziewczynki. Raczej dałabym jej tytuł
pewnej siebie kobiety, która wie, czego od życia chce. Delikatnie zadarty nosek
dodawał dziewczynie jeszcze więcej charakterku. Ot, z tymi włosami, długimi
kolczykami i szarymi, chłodnymi oczętami, przypominała złośliwego chochlika.
Kiwnęłam łepetyną na przywitanie, stojąc na środku okrągłego
pokoju. W skupieniu przyjrzałam się wszystkiemu, co tylko się tutaj znajdowało.
Pomieszczenie różniło się od reszty. Panował tutaj półmrok, choć było całkiem
przytulnie. Ściany zostały obite ciemnym drewnem, a na podłodze wyłożono
czerwony dywan, który wykończono złocistymi akcentami. W centrum stał stary,
również drewniany stół, na którym znajdowało się mnóstwo papierów oraz zgrabny,
biały laptop. Po prawej stronie zauważyłam potężne, srebrzyste drzwi, które
były otwarte. To właśnie na nie zwróciłam największą uwagę. Przypominały mi trochę
wejście do skarbca, znajdującego się w banku. Może dlatego, że miały na środku
pokaźną dźwignię obok której radośnie świecił się panel, oczekujący wbicia
dobrego hasła? Robiąc jeden krok w przód mogłam zauważyć maleńki fragmencik
wnętrza, do którego prowadziły owe drzwi. Wychwyciłam tylko pogrubioną literę
"A", przymocowaną na metalowych półkach, na których spoczywały coraz
to kolejne segregatory, z których wychodziły kartki.
-Brad pewnie ci
wszystko wyjaśnił.- Przyłożyła palce do brody, odwracając moją uwagę od
tajemniczego pomieszczenia, które zapewne było archiwum MOPZ-u.
Tym razem Joy zerknęła na mojego towarzysza.
- Skoro znajdujesz się już w naszej organizacji, musisz
wiedzieć, że stąd nie ma odwrotu. Nie chcemy ci robić krzywdy, Vinnie. Chcemy
ci pomóc. Chcemy pomóc wszystkim, żeby życie znowu było takie samo, jak kiedyś.
Potrzebujemy takich ludzi jak ty.- Pokazała na mnie palcem, posyłając mi ciepły
uśmiech.
Czułam się... Dziwnie. Nie, dziwnie to zbyt mało
powiedziane. Jeszcze nikt nigdy nie mówił mi takich słów, więc nie za bardzo
wiedziałam, jak się w takiej sytuacji mam zachować.
-Dopóki wiem, że moim rodzicom nic nie jest, mogę
spróbować.- Mruknęłam cicho, chwytając ponownie białą koszulę i zaczynając się
nią bawić.- Ale muszę mieć pewność, że są cali, rozumiesz?
Joy uśmiechnęła się szerzej, chwytając białe kartki papieru,
na które przed chwilą się patrzyła, żeby sprawdzić moje imię i nazwisko.
-Rozumiem. I będziesz ją miała, gdy tylko wyślemy Posłanniczkę
do Wielkiej Brytanii.- Odpowiedziała powoli, unosząc wzrok znad kartek.- Teraz
musisz niestety zaufać naszym słowom.
Przełknęłam głośno ślinę, zerkając kątem oka na Bradley'a.
On również uśmiechnął się pewniej, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
-Jest ciężko... Ba! Jest bardzo ciężko. Ale jesteśmy dobrej
myśli. Inaczej by tu nas nie było, Vinnie.- Ciągnęła dalej, tym samym,
delikatnym tonem. Albo Joy przeszła jakieś szkolenie, dzięki któremu mogła
manipulować ludźmi, albo naprawdę miała dobre zamiary.
Pokiwałam głową po raz kolejny, a następnie wzruszyłam
ramionami. Nie miałam jej nic do powiedzenia, także wpatrywałam się w jedno
miejsce na biurku- padło na żółty ołówek, zakończony różową gumeczką.
-Interesujesz się robotyką, nieprawdaż?- Wmurowało mnie.
Automatycznie uniosłam ciemne oczy i uniosłam brwi, zagryzając dolną wargę.
Zaczęłam skakać po bladej twarzy Maverick, która była tym faktem wyraźnie
rozbawiona.
-Skąd wiesz?- Zapytałam. Musiałam wiedzieć skąd posiadają
takie informacje. Przecież ich cała siedziba znajdowała się w Ameryce, a ja? Ja
mieszkałam w zupełnie innym miejscu. Dzieliło nas tysiące kilometrów, a czułam
się tak, jakbym była na spowiedzi u babci albo cioci.
Joy zaśmiała się dźwięcznie.
-Moja droga, musimy wiedzieć o naszych nowych rekrutach
trochę więcej. Sądzisz, że gdybyś była zwyczajną, przeciętną przedstawicielką
swojego wieku, trafiłabyś tutaj, do nas?
Zaraz, zaraz... Przecież ja byłam zwyczajną, przeciętną
przedstawicielką swojego wieku. No, może trochę odstawałam od reszty, ale tutaj
bardziej chodziło o to, że nie zachowywałam się jak dziewczyny. Nic poza tym.
-Ktoś musiał odebrać zainfekowanych z twojej szkoły. Przy
okazji zabraliśmy wszystko, co należało do ciebie, a czego nie zdążyłaś wziąć
ze sobą podczas ewakuacji.- Wtrącił się Bradley.- Reszty ci jeszcze nie
powiemy, bo byś się nieco przeraziła. Nie jesteś gotowa.
Ewakuacja... Zmrużyłam oczy, wytężając umysł. Nie obchodziło
mnie już to, czy szpiegowali mnie przez dłuższy czas, czy tylko od tego
momentu, w którym zauważyłam czarny van na ulicy.
-Mój notatnik! Znaleźliście mój notatnik?- Zwróciłam się do
Joy. On był dla mnie w tym momencie najważniejszy. To jedyne, co mi tak
naprawdę zostało po tamtym życiu.
-Oczywiście, Abbott. Choć z przykrością muszę stwierdzić, że
twoje zainteresowania nie będą się łączyły z tym, co będziesz robiła w
organizacji.- Jej twarz wykrzywiła się delikatnie, jakby z obawy na moją
reakcję. -Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym podzielona jest na
cztery sektory. Każdy z nich ma swoją odmienną funkcję. Choć wszystkie cztery
różnią się od siebie diametralnie, jeden bez drugiego nie potrafiłby
funkcjonować. Ciebie postanowiłam przydzielić do sektora pierwszego, mimo
wcześniejszym błaganiom Bradley'a, iż potrzebna mu będzie pomoc przy pracach
mechanicznych. Sektor pierwszy to misje w
terenie. Będziesz się obracała wśród jednostek sprytnych,
odważnych, zwinnych i silnych psychicznie, które zostają wysyłane na misje w teren. Są również odpowiedzialne
za bezpieczeństwo organizacji. Gdy potrzeba jakiegoś konkretnego składniku do stworzenia
kolejnej mikstury albo należy przelecieć pół świata, żeby przywieźć kolejnego
zainfekowanego, zwracamy się właśnie do jedynki. Młodzież w tym sektorze
potrafi bez problemu posługiwać się bronią białą oraz palną.
Zbladłam. No jak Boga kocham, odjęło mi
nie tylko mowę, ale i również władzę w nogach!
-Sektor drugi to badania laboratoryjne oraz leczenie. Główne mózgi całej organizacji
zajmują się wszelkimi badaniami
dotyczącymi szczepionek oraz leczeniem zainfekowanych. Znajdują się
tutaj młode osobistości posiadające rozległą wiedzę w dziedzinie biologii,
chemii oraz fizyki. Są na tyle zdeterminowani, że potrafią przesiadywać całymi
nocami w laboratorium i szykować przeróżne specyfiki. Nie boją się bólu, są
cierpliwi i nie brzydzą się zainfekowanymi.
Słuchałam jej uważnie, próbując
zapamiętać wszystko, co wypowiadała. Trochę ciężko mi było się jednak skupić,
gdyż cały czas z tyłu głowy miałam "posługiwanie się bronią białą oraz
palną".
-Sektor trzeci, czyli ten, do którego
należy Bradley to robotyka oraz technika.
Brad ze swoimi towarzyszami tworzą broń
dla kolegów i naprawiają wszelkie urządzenia elektryczne. Niezwykle
inteligentni, aczkolwiek nieco zamknięci w sobie.- Tutaj się na chwilę
zatrzymała, spoglądając uważnie na Brad'a.- Kochają przesiadywać całymi
godzinami nad projektami technicznymi i tworzyć coraz to nowe wynalazki, które
przydadzą się do leczenia. W tym sektorze powstają najnowocześniejsze pomoce.
Aktualnie pracują nad robotami. Choć w agencji mamy ich parę, to nadal nie jest
to, o czym marzyli.
-Przecież mogę pomóc. Znalazłam parę ciekawych informacji w
książkach, z chęcią się nimi podzielę!- Wtrąciłam się.
-Każda pomoc jest ważna, Vinnie, jednakże najbardziej
potrzebujemy cię w jedynce. Oczywiście- kiedy będziesz miała chwilę, możesz
wstąpić do chłopaków. Pewnie przyjmą cię z otwartymi ramionami. -Wyjaśniła
spokojnie.- A teraz pozwól, że skończę swój wywód opisując sektor czwarty- pielęgniarstwo i organizacja. Jest to sektor, który podtrzymuje całą organizację na duchu.
Młodzież w "czwórce" przekazuje
informacje pozostałym sektorom i nadzoruje ich pracę. Ponadto niektóre
jednostki pomagają przy badaniach laboratoryjnych i czuwają nad chorymi
kolegami, gdy podczas misji stanie im się krzywda.- Westchnęła głośno, co chyba
oznaczało, że już nie ma nic więcej na ten temat do powiedzenia.-Wszystkiego
cię nauczymy. Tutaj każdy zaczynał od zera, Vinnie.- Zapewniła mnie Joy, która
wyciągnęła z granatowej teczki białą plakietkę z czarną smyczą. Ruszyła w moją
stronę i zatrzymała się dokładnie na przeciwko mnie, zakładając mi ją na szyję.
-Witaj w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym, Vinnie Abbott. Od
teraz jesteś oficjalnym członkiem naszej agencji, reprezentującym sektor
pierwszy.
Przez całą drogę do mojego pokoju Brad nie odzywał się ani
słowem. Dreptaliśmy po długich, już cichych i oświetlonych korytarzach,
wsłuchując się w bicie własnych serc i myśli, kołatających w umyśle. Cały ten
czas głowiłam się nad moją funkcją w MOPZ-ie. Nim się obejrzałam, chłopak
otworzył drzwi. Powinnam być bardziej uważna, gdzie idę. Przecież ciemnowłosy
nie będzie chodził za mną krok w krok i mówił, gdzie co jest.
Weszłam do
pomieszczenia niepewnie, rozglądając się, żeby ocenić każdy kąt i dostrzec nawet
najmniejszą wadę, ewentualnie okruszek, znajdujący się na podłodze.
Miejsce, w którym od dzisiaj miałam spać, wyglądało jak
typowy pokój ucznia internatu. Ewentualnie jak szalupa w jakimś luksusowym
statku. Nie był zbyt duży, ale miał wystarczającą przestrzeń do tego, by
mieszkały tutaj dwie osoby i czuły się w miarę komfortowo. Ściany były
pomalowane na ten sam, biały kolor, co korytarz. Klimat pomieszczenia zmuszał
do wyprostowania pleców i zmazania głupkowatego uśmiechu z twarzy. Zdecydowanie
nie był to przytulny pokój, w którym można było urządzać imprezy w pidżamach.
Nie pasowały tutaj również kosmetyki, które miałam w zwyczaju rozwalać na
biurku. Po lewej stronie, zaraz od wejścia, znajdowało się drugie
pomieszczenie. Metalowe drzwi były trochę uchylone, a światło wewnątrz
pozwoliło mi dojrzeć, iż była to łazienka. Dobiegał z niej znajomy szum wody,
lecącej z kranu. Ktoś zdecydowanie czaił się w niej za drzwiami, ale mimo tego najpierw
postanowiłam zapoznać się z miejscem do spania. Łóżka, tej samej wielkości,
porozstawiane były po dwóch przeciwnych stronach, wzdłuż bocznych ścian. Za
nimi znajdowały się nocne, metalowe szafki z trzema szufladami.
-Twoje łóżko.- Simpson pokazał palcem na posłanie znajdujące
się po prawej. Na równo zaścielonym, granatowym prześcieradle z białym
znaczkiem organizacji znajdowała się czarna, dość duża torba. Obok niej leżało
parę kupek perfekcyjnie złożonych podkoszulek, tego samego koloru, co pościel
na łóżku. Logo MOPZ wyraźnie odznaczało się na piersi, zaraz pod uroczym
kołnierzykiem, zapinanym na trzy guziki. Na podłodze stały trzy pary butów-
jedne wysokie, czarne, wiązane na dość spore sznurowadła, drugie całkiem
zwyczajne, bo sportowe i również w ciemnym kolorze. Trzecią parą okazały się
zwyczajne tenisówki.
-W środku są twoje rzeczy.- Odezwał się mój towarzysz.
Niemalże od razu podeszłam do swojego posłania i rozpięłam torbę. Na samym
wierzchu leżał mój zeszyt. Mój kochany szkicownik, w którym przechowywałam
przeróżne projekty robotów.
Oczy mi się automatycznie zaświeciły. Wydobyłam swój skarb,
przyciskając go do piersi. Wlepiłam wielkie, błyszczące ślepia w rozbawioną
twarz chłopaka.
Ciemnowłosy jedynie zaśmiał się pod nosem, wkładając ręce w
kieszenie od jeans'owych spodni.
-Miejmy nadzieję, że wystarczy ci miejsca do końca pobytu w
agencji.
Zrobiłam parę kroków
do przodu, a następnie odwróciłam się w stronę Bradley'a tak, że znajdowałam
się tyłem do okna. Chwyciłam wolną ręką białą plakietkę, która nadal znajdowała
się na mojej szyi, luźno przez nią przewieszona. Vinnie Abbott, sektor 1- jak to dumnie brzmiało. Mimo wszystko nie
widziałam się w misjach w terenie. Wolałam zostać w agencji i pomagać Brad'owi
przy majsterkowaniu. To do tego byłam stworzona. Nie nadawałam się na drugą
wersję Lary Croft czy James'a Bond'a.
-Dasz sobie radę.- Powiedział cicho, przechylając głowę na
lewą stronę. -A teraz już ci nie będę przeszkadzał. Rozpakuj się i idź spać, bo
jutro czeka cię bardzo ciężki dzień.- Otworzył zgrabnym ruchem drzwi i już miał
z nich wychodzić, jednakże wyłonił swą kręconą czuprynę i zatrzymał zmartwione
oczy na mojej przerażonej twarzy. -Śpij dobrze.
-Dobranoc.- Z pewnością tego nie usłyszał, bo wyszeptałam
owy wyraz zaraz po tym, jak zamknął drzwi. Ów szczęk klamki wyraźnie
zaintrygował osobę, znajdującą się w mojej (?) łazience.
-Simpson?- Rozpoznałam ten głos, choć nie mogłam sobie
przypomnieć imienia jego właścicielki. Violet? Chyba tak to leciało.
Ciemnowłosa blondynka stanęła na przeciwko mnie, w
granatowym turbanie na włosach oraz w szlafroku tego samego koloru.
-Vinnie! Mówiłam, że niedługo się spotkamy!- Uśmiechnęła się
szeroko.
Również posłałam jej szeroki, nieco wymuszony grymas i
zdjęłam swoją plakietkę z szyi.
-Do jakiego sektora cię przydzielili?- Zapytała, podchodząc
do mnie i chwytając smycz z moimi danymi w locie.- No tak, jedynka. Mogłam się
spodziewać. Coraz mniej rekrutów, coraz mniej chętnych...
Przełknęłam głośno ślinę. Nie wiedziałam czy słabość ów
sektora wiązała się ze śmiercią dużej ilości przedstawicieli, czy może z czymś
zupełnie innym. Nie mogłam wymyślić jakiegoś lepszego powodu, tak więc
postanowiłam zacisnąć zęby i próbować się nie rozpłakać, albo nie zacząć żalić.
Violet pokręciła głową, oddając mi plakietkę i siadając na
swoim łóżku. Zdjęła ręcznik z głowy i zaczęła wycierać mokre włosy, które
przerzuciła przez jedno ramię.
-Jako dobra koleżanka, radzę ci wziąć szybki prysznic i
zapoznać się bliżej z miękką poduszką.- Pokazała mi palcem na łóżko, które
nadal było zaścielone.- Późna już godzina, wiesz? O tej porze to ja dawno
śpię.- Nawet nie zdążyłam się rozpakować, jak polecił mi Bradley. Trudno.
Najwyżej zrobię to jutro, jak jeszcze będę żyła.
Chwyciłam pidżamę i ruszyłam do łazienki. Przywitał mnie
charakterystyczny, słodki zapach szamponu zmieszanego z cynamonowym płynem do
kąpieli. Stanęłam przed lustrem, które było zaparowane. Wyciągnęłam prawą dłoń
i przetarłam je jednym, pewnym ruchem. Ujrzałam znajomą, choć nieco bardziej
zmartwioną twarz, naznaczoną licznymi piegami. Ciemne oczy wpatrywały się
uważnie, pragnąc wyjaśnienia. Włosy natomiast jak zwykle żyły swoim życiem,
wijąc się na głowie gdzie popadnie. Gorący prysznic dobrze mi zrobi.
Po odświeżającej kąpieli wyszłam cicho z łazienki. Światła
już zostały zgaszone, więc pewnie Violet nie doczekała się na moją osobę i czym
prędzej poszła spać. W sumie to dobrze. Nie miałam ochoty na żadne pogawędki. Usiadłam
na łóżku. Sprężyny nieprzyjemnie zaskrzypiały, a materac delikatnie ugiął się
pod moim ciężarem. Próbowałam powstrzymywać łzy, które napływały mi do oczu.
Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Dlaczego wybrali akurat mnie? Przecież na
świecie żyje tysiące innych dzieciaków, które zapewne odnalazłyby się tutaj o
wiele lepiej niż ja. Ścisnęłam dłonie w piąstki i przygryzłam dolną wargę, żeby
tylko stłumić donośny szloch, próbujący się wydostać z moich ust. Nigdy bym
tego nie przyznała, ale... Tak cholernie brakowało mi mamy. Jej idiotycznych
komentarzy na temat mojego życia, jej przesadnego zachowania i tych wszystkich
prób, które miały na celu zachęcić mnie do pójścia z nią do SPA. Jeszcze parę dni
temu powiedziałabym, że zrobiłabym dosłownie wszystko, żeby tylko pozbyć się
jej idiotycznego paplania, przesadnego przeżywania i jej wiecznego lamentowania
o to, że złamał jej się paznokieć i przez to nie może iść na zakupy. A teraz?
Teraz siedziałam tutaj całkowicie sama, wgapiając się w białe linoleum, na
którym leżały nowe, granatowe kapcie, podarowane przez organizację. Ubrana
byłam w miękką, ciemną pidżamę składającą się z szerokiej bluzki z logo MOPZ-u
na piersi oraz długich, prostych spodenek dresowych. Niedawno zjadłam poznałam
nowych, miłych ludzi w moim wieku. Nie. To wszystko było na nic. Czułam się
tak, jakby te wszelkie drobne znajomości zniszczyły mi całe życie. Chciałam
wrócić do domu. Chciałam, żeby ojciec na mnie nakrzyczał, że jest niezadowolony
z faktu, iż znowu coś rysuję w swoim zeszycie. Nawet pozwoliłabym mu
powiedzieć, że to idiotyczne bazgroły, a nie projekty przewodów do robotów. Gdy
uniosłam wzrok do góry, mogłam ujrzeć znajomą czuprynę Violet, przytuloną do
poduszki na łóżku znajdującym się na przeciwko. Dziewczyna westchnęła ciężko.
Zapewne już dawno była po drugiej stronie i błądziła w krainie snów. Ja
natomiast nie mogłam zasnąć. Wgapiałam się bez sensu w okno, przez które padało
delikatne, srebrne światło księżyca, delikatnie muskające moją bladą cerę. Nie
wiedziałam co robią teraz moi rodzice. Czy rzeczywiście martwili się o to, że
mnie nie ma... Czy zaczęli jakieś dziwne poszukiwania, żeby mnie znaleźć. A
może zadzwonili po policję?
Wyobraziłam sobie płaczącą mamę oraz przytulającego ją ojca.
Poczułam jak moja dusza rozrywa się na milion kawałków, a wnętrzności
przewracają na drugą stronę. Wtedy, w szpitalu, gdy chciałam, żeby mnie
puściła... Byłam taka głupia! Mogłam wtulać się w jej ciało przez ten cały czas
i nie puszczać jej ze swoich ramion. A teraz? Teraz już było za późno. Dopiero
gdy była bardzo daleko ode mnie, zaczęłam doskonale słyszeć jej każde słowo.
Każde zdanie, które wypowiedziała do mnie. Mamo, mamusiu... Zrobiłabym dla
ciebie wszystko. Tylko wróć.
Pociągając nosem, podkuliłam nogi pod brzuch i wyciągnęłam
je na materacu. Skrzypienie łóżka przecięło ciszę nocną i na chwilę zagłuszyło
mój przyspieszony oddech, świadczący o tym, że męczyłam się z płaczem. Potężne
łzy spływały mi po policzkach, plamiąc poduszkę, na której położyłam głowę. Przysunęłam
rękę do twarzy, przecierając palcami mokrą od słonych kropel skórę. Otworzyłam
usta, żeby wziąć głębszy wdech i nasunęłam na głowę miękki materiał koca. Byłam
tylko ja i smutek, nie dający za wygraną. Musiałam sobie poradzić z nim sama. Zupełnie
sama. Przecież nikt nie dostanie się do mojego wnętrza i nie poukłada
wszystkich czarnych myśli. Musiałam stoczyć walkę sama ze sobą i zmusić się do
wzięcia się w garść.
Płacz, zmęczenie i emocje w końcu pozwoliły mi zasnąć. Choć
na chwilę odzyskałam spokój, który obezwładnił moje spięte ciało i
przyprowadził harmonię. Nie chciałam się budzić. A jak już miałam otwierać
oczy- pragnęłam znaleźć się w swoim
łóżku, słyszeć wrzask irytującego budzika i głos mamy, wołającej mnie na obiad.
To już nie wróci. Nawet nie wiedziałam, kiedy ich znowu spotkam. Czy w ogóle
ich kiedykolwiek zobaczę, będę mogła jeszcze raz dotknąć, przytulić...