poniedziałek, 28 lipca 2014

[3] Rozpoznano

-Vinnie, halo! Budzimy się!- Próbowałam otworzyć oczy, ale nie miałam siły. Czułam się zupełnie tak, jakbym dostała cegłą w głowę. Wszystko mnie bolało. Nawet nie mogłam podnieść ręki, żeby przetrzeć dłonią swoją twarz. Zmarszczyłam czoło, widząc zarysy dwóch nieznajomych sylwetek, wiszących nade mną. Jeszcze nie mogłam ocenić ich szczegółowego wyglądu, bo obraz nadal miałam zamazany, a ponadto straszliwie kręciło mi się w głowie. Myślałam, że zaraz zwymiotuję.
Z początku sądziłam, że nadal znajduję się w karetce, bo straciłam przytomność. W tym momencie walczyłam sama ze sobą, bo z jednej strony chciałam się podnieść, a z drugiej wszystkie kończyny mi ciążyły. Nawet nie potrafiłam poruszyć palcami u rąk. Po prostu leżałam na wznak, unieruchomiona jakąś niewidzialną siłą.
Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, ale sapnęłam tylko głucho, przełykając ślinę.
-Spokojnie, dostałaś bardzo silne środki paraliżujące, także możesz odczuwać delikatny dyskomfort.- Powtórzył ten sam, dziewczęcy głos, który obudził mnie z silnego snu. Próbowałam otworzyć oczy, ale poraziło mnie bardzo silne światło, padające prosto na moją twarz. Wykrzywiłam usta z niezadowolenia, odwracając się od irytującego źródła jasności.
Byłam niczym kruchy, delikatny, jesienny liść, poruszający się na wietrze. Zapewne gdyby ktoś aktualnie próbował mnie podnieść, przelałabym się mu przez ręce, nie mogąc nawet unieść głowy. Nie dość, że szyja nie potrafiła unieść ciężaru czaszki, to do tego każde, nawet najmniejsze spięcie mięśni, powodowało u mnie nieokreślony, kłujący ból.
Parę razy podejmowałam próbę wypowiedzenia paru pustych słów, ale nadal nie dawałam rady. Pozostało mi jedynie czekać, aż organizm się zregeneruje i wszystkie czynności życiowe wrócą do normy.
-Gdzie ja jestem?- Zapytałam w końcu słabym głosem. Nie wiedziałam, czy mnie zrozumieli, bo zamiast wymówić wyraźnie słowa, zabełkotałam tylko żałośnie.
-Stany Zjednoczone, Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym. Sektor czwarty, czyli pielęgniarstwo i organizacja.- Tym razem odezwał się ktoś zupełnie inny i był to chyba chłopak.
Od razu podskoczyło mi ciśnienie. Albo nadal śniłam, co było naprawdę możliwe, bo miewałam najgłupsze sny we wszechświecie, albo uderzyłam się naprawdę mocno w głowę i miałam zwidy. Jeszcze nie za bardzo pamiętałam, jak się tutaj znalazłam. Miałam totalnie urwany film. Ba! Ja w ogóle nawet nie kojarzyłam, jak się nazywam. Ktoś chyba wyciągnął mój mózg z głowy, pozbawił go wszelkich informacji i wsadził w czaszkę z powrotem, ale tak bez żadnego ładu i składu.
Mrugałam cały czas oczami, próbując wyostrzyć obraz. Nawet poruszyłam palcami u stóp oraz delikatnie uniosłam prawą dłoń, jednakże ktoś natychmiastowo mi ją przycisnął do łóżka.
-Aktualnie jesteś podłączona do kroplówki wzmacniającej. Już niedługo powinnaś poczuć się lepiej.- Wytłumaczył nieznajomy.
Przekręciłam głowę na drugą stronę i próbowałam ocenić pomieszczenie, w którym się znajdowałam. W uszach nadal mi szumiało, a świat wirował wokół moich ocząt i nie chciał za nic się zatrzymać.
-Damy jej jeszcze jakieś witaminy, prawda?- Mruknęła do swojego towarzysza dziewczyna.
Uniesiono moją prawą dłoń. Gumowe kabelki opadły bezwiednie na rękę, a charakterystyczne, zimne uczucie, świadczące o wpuszczaniu kolejnej kroplówki, rozlało się nieprzyjemnie po nadgarstku.
W końcu mogłam dokładnie ocenić ich twarze. Ze zdziwieniem zauważyłam, że dwójka, ubrana w białe, lekarskie kitle, była chyba w moim wieku, albo nawet trochę młodsza. Niestety para moich "opiekunów" nie wyglądała na doświadczonych specjalistów. Co najwyżej mogli się urwać z balu przebierańców lub pożyczyć od swoich rodziców medyczne ubrania i zabawić się przez chwilę w lekarzy.
Po prawej stała ciemna blondynka dziewczyna o delikatnej, bardzo urodziwej i bladej twarzy. To chyba właśnie ona mnie obudziła. Cały czas trzymała mnie za rękę i co chwilę zerkała na kroplówkę, zawieszoną na metalowym stojaku. Przy okazji kontrolowała przepływ płynu do moich żył, naciskając na plastikowy element, umieszczony bliżej woreczka z zawartością. Miała wielkie, brązowe oczy, którymi obserwowała mnie zza przezroczystych gogli, zajmujących jej prawie połowę buzi. Jej włosy zostały uniesione do góry i związane w typowy, nieco rozczochrany koczek. Pojedyncze pasma delikatnie opadały jej przed uszami, ale na szczęście nie przeszkadzały w pracy. Po drugiej stronie łóżka znajdował się chłopak, trzymający czarną teczkę, w której coś namiętnie zapisywał, spoglądając na mnie i mrucząc pod nosem. Choć również był ubrany w biały, laboratoryjny fartuch i przezroczyste gogle, zupełnie nie pasował do swojej "fuchy" wyglądem. Co jak co, ale blondyneczkę w gumowych rękawiczkach można było jeszcze uznać jako pielęgniarkę, ale jego? Jego prędzej osadziłabym jako naczelnego buntownika w moim liceum. Rozczochrana, nieco przydługa grzywka, była o wiele jaśniejsza od reszty jego włosów. Twarz, wyraźnie zarysowana, z charakterystyczną, nieco kwadratową szczęką, została pokryta młodzieńczym, ledwo widocznym zarostem. Ponadto jedno ucho nieznajomego zostało przyozdobione małym, czarnym tunelem. Nie wiem czy dobrze zobaczyłam, ale w jego nosie również spoczywał błyszczący, srebrny kolczyk.
Wraz z wyostrzonym obrazem wróciły wspomnienia. Artykuł, szkoła, ucieczka od nauczycieli, płacząca mama, złodziej, czarny samochód, a następnie silny ból w lewym ramieniu. Później była tylko ciemność, a następnie pobudka właśnie tutaj. Zaraz, zaraz... Czy ta dziewczyna nie mówiła przypadkiem o zainfekowanych? I o Stanach Zjednoczonych?
-Jestem chora, prawda? Niedługo umrę?- Zapytałam rozpaczliwie, spoglądając na jej delikatną, dziewczęcą twarz. Przypomniało mi się, że gazeta pisała o jakiejś tajemniczej organizacji, znajdującej się właśnie w Ameryce. Tylko podobno owa agencja rozpadła się, gdy wszyscy dorośli zaczęli chorować na bliżej niezidentyfikowany wirus.
Nieznajoma zaśmiała się cicho na moją reakcję, kręcąc z politowaniem głową.
-Nie, już teraz mogę cię upewnić, że nie zaraziłaś się zmutowaną grzybicą. Jesteś cała i zdrowa.- Powiedziała, znów zatrzymując zielone oczy na kroplówce.
Tak szczerze to nie wiedziałam, czy mam wierzyć na słowo jakiejś gówniarze, przebranej za lekarza, ale mimo wszystko jej odpowiedź mnie nieco uspokoiła.
-A wiecie gdzie są moi rodzice? Wszystko z nimi w porządku?- Tym razem zwróciłam się do chłopaka, bo ten odłożył czarną teczkę na szafkę obok i po prostu stał, wpatrując się to we mnie, to w swoją koleżankę.
Zauważyłam zmieszanie na ich twarzach. Dziewczyna łypnęła na towarzysza w białym uniformie, wzdychając głośno. Poczułam, jak moje serce pęka na milion kawałeczków. Ich zachowanie nie świadczyło o niczym dobrym. Miałam wrażenie, że już nigdy nie spotkam swoich rodziców. Czy naprawdę straciłam ich na zawsze? Pociągnęłam nosem, skacząc czekoladowymi tęczówkami po ich sylwetkach, oczekując wyjaśnienia.
-Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie, ale nie martw się niepotrzebnie. Dostaliśmy informacje, że są bezpieczni i nic im nie dolega.- Odpowiedział spokojnym tonem blondyn, posyłając mi pokrzepiający uśmiech.
Musiałam im zaufać, żeby nie dostać kolejnego ataku paniki. Aby zająć czymś swoją roztrzęsioną sylwetkę, zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Jasnobłękitne oraz białe kolory wyjątkowo w nim dominowały. Sala nie była zbyt szeroka, natomiast jej długość wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Znajdował się tutaj tylko jeden rząd łóżek. Ja leżałam gdzieś na środku, więc po moich dwóch stronach, ciągnęły się inne posłania, a przy nich stała mała, kwadratowa szafeczka. Na niektórych łóżkach leżały zupełnie obce mi osoby. Każdy pacjent był pod opieką dwójki młodych- dziewczyny w białych rękawiczkach i chłopaka z czarną teczką, który obserwował stan nieprzytomnych.
Czyli jednak trafiłam do szpitala. Tylko cholernie dziwnego szpitala, obsługiwanego przez dzieciaki.
Spojrzałam w przód. Boczne ściany sali były szklane. Gdzieś w oddali widziałam brązowy korytarz, po którym przechadzały się identycznie ubrane w białe kitle osoby. Każda się gdzieś spieszyła i zdarzało się, że nawet na siebie wpadali, bo byli tak pochłonięci rozmyśleniami. Dopiero teraz spojrzałam na swój brzuch, który był przykryty białą kołdrą. Moje ręce zdobiły mniejsze i większe gumowe kabelki, przez które przepływały coraz to inne kroplówki. Musiałam przyznać, że teraz czułam się o wiele lepiej, niż na samym początku, choć świadomość, że... Nie byłam w swoich ubraniach, tylko w jakiejś cienkiej, długiej koszuli, nie była dla mnie komfortowa.
-Poczekaj, zaraz cię trochę podniesiemy.- Nieznajomy schylił się na chwilę przy moim łóżku i nacisnął bliżej nieokreślony guzik, dzięki któremu góra mojego posłania zaczęła się powoli unosić do góry. Mogłam wygodnie oprzeć się o poduszkę i unieść dłonie do twarzy, by odgarnąć z niej niesforne włosy.
-Lepiej?- Spojrzał na mnie z dołu, a ja pokiwałam na jego słowa głową. Znów wstał, otrzepując biały fartuch i chwycił czarną teczkę w swoje dłonie.
-Patrz, Vinnie w końcu odzyskała swoje kolory!- Poinformowała towarzysza dziewczyna, a następnie ściągnęła worek kroplówki z metalowego stojaczka i odczepiła od wenflonu gumowy kabelek, a następnie wyciągnęła również nieprzyjemną igłę, do tej pory umiejscowioną w żyle. - Skoro już do nas wróciłaś, to możemy cię oficjalnie powitać w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym. Ja jestem Violet, a to mój przyjaciel, Connor. - Pokazała na niego dłonią, a następnie ściągnęła gumowe rękawiczki, żeby się ze mną przywitać. Podałam jej rękę i powtórzyłam ten gest również z niejakim Connor'em.
-Pewnie zastanawiasz się aktualnie, co tu takiego robisz i jak się do nas dostałaś, prawda?- Tym razem to blondyn się odezwał. -Nasza agencja zajmuje się przede wszystkim leczeniem osób chorych, które zostały dotknięte zarazą tajemniczego, zmutowanego grzyba. Potocznie nazywaliśmy to grzybicą, ale wirus ewoluował i przez cały czas pracujemy nad szczepionkami, by zatrzymać zarazę. Niestety jej zarodniki powoli rozprzestrzeniły się po całym świecie i zaczęły atakować pojedyncze jednostki w każdym kraju. W twojej Wielkiej Brytanii byli to nauczyciele. Aktualnie szkoła, do której chodziłaś, została objęta kwarantanną, a zainfekowanych przenieśliśmy do izolatek. -Zaczął mi tłumaczyć. -Jeżeli każdy dorosły mieszkaniec będzie przestrzegał kwarantanny, choroba się szybko nie rozprzestrzeni.
Moje oczy z każdym jego kolejnym słowem zaczynały się robić coraz większe. Czyli jednak tajemnicza organizacja nadal istniała? A gdzie się podziali ci wszyscy naukowcy, którzy przeprowadzali badania nad szczepionkami? Przecież zostali zakażeni przez zarodniki grzyba...
-Po co tak właściwie mnie tutaj ściągnęliście?- Zapytałam, krzyżując na piersi ręce. W mojej głowie rodziły się kolejne problemy, które chciałam z nimi rozstrzygnąć, ale musiałam być cierpliwa.
-Żebyś nam pomogła. Potrzebujemy młodych ludzi, którzy jeszcze nie osiągnęli wieku 20 lat. Po tym okresie dojrzewania organizm traci odporność na chorobę i potrafi zakazić się wdychanym powietrzem. Ludzie zainfekowani wytwarzają żółte, małe zarodniki, które wypuszczają przez usta. Dla dorosłego to jest dosłownie moment, chwila, aby się zarazić.
Natychmiastowo przypomniałam sobie scenę, kiedy nauczycielka nienaturalnie wygięła swoje ciało w łuk i wypuściła dziwaczny obłoczek o którym przed chwilą wspomniała Violet.
-To nie znaczy, że my jesteśmy zupełnie odporni na tę chorobę. Zainfekowani już od pierwszego etapu choroby próbują zrobić wszystko, żeby zarodniki przeniosły się na kolejną osobę. Dlatego młodzież musi zwracać szczególną uwagę na to, by nie zostać ugryzionym przez zakażonego człowieka. Wtedy wirus dostanie się do krwiobiegu, czym prędzej zaatakuje płuca i zacznie tworzyć w jego organizmie kolejne zarodnie, przedostające się do mózgu, aby w końcu wyrosnąć na czaszce.- Dziewczyna zaczęła żywo gestykulować.
Przyłożyłam dłoń do ust, żeby przypadkiem nie krzyknąć. Chris... Pani Baker go ugryzła. 
-Choroba dzieli się na cztery etapy. My potrafimy pomóc ludziom, którzy niedawno zainfekowali się grzybem. Resztę, będącą w poważniejszym stanie, musimy... Niszczyć.- Widziałam, że ostatnie słowo z trudem przeszło jej przez gardło. -Zawołaj Simpson'a, dobrze?- Zwróciła się do Connor'a, próbując natychmiastowo zmienić temat.
Chłopak kiwnął głową i ruszył w stronę szklanej ściany, w której były drzwi. Westchnęłam głośno, zerkając na blondynkę i uśmiechając się krzywo.
-Kolega pójdzie z tobą do centrali, a następnie zaprowadzi do pokoju, w którym będziesz mieszkała. Nie martw się, wszystkie twoje rzeczy zostały już zabrane, choć i tak nie sądzę, by były ci tutaj potrzebne. Organizacja zajmie się dosłownie wszystkim.- Po wypowiedzeniu tego, zerknęła w stronę innych łóżek, przy których czuwali młodzi pielęgniarze. -Niedługo dowiesz się czegoś więcej o naszej organizacji i od jutra rozpoczniesz specjalistyczne treningi, które przygotują cię do pracy w odpowiednim sektorze.
Czułam jak opada mi szczęka. Ja i praca w jakimś sektorze? Okej, może w domu zajmowałam się wszystkimi technicznymi pracami, ale za nic w świecie nie odnalazłabym się w wielkiej agencji, która chce ratować świat przed zarazą. Ponadto byłam jeszcze dzieckiem. Miałam na karku siedemnaście lat. Jak młodzież może zająć się takim wielkim problemem, którym był jakiś zmutowany wirus grzybicy?
Już miałam zacząć męczyć ją swymi kolejnymi pytaniami, które przewalały mi się w głowie, gdy nagle Violet odwróciła się do wyjścia z jasnego pomieszczenia i zatrzymała swój wzrok na dwójce chłopaków. Connor energicznie kroczył w naszą stronę, a za nim podążał ciemnowłosy chłopaczek, który przygryzał nerwowo dolną wargę.
-Ekspresowo, Simpson. Widzę, że kondycja ci się poprawiła?- Zapytała zgryźliwie moja opiekunka, uśmiechając się do nieco wystraszonego kolegi.
Ciemnowłosy chłopak o wielkich, czarnych oczach szczeniaka, podrapał się po swojej kręconej czuprynie i próbował jakimś cudem powstrzymać rumieńce, które czerwienią wylały mu się na chudych policzkach. Wzruszył jedynie ramionami i dopiero po chwili uniósł głowę nieco do góry, zatrzymując łagodne spojrzenie na mojej twarzy. Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, jakby na powitanie. Miał bardzo dziewczęcą, delikatną urodę, przez co stwierdziłam, że musi być ode mnie trochę młodszy. Ponadto jego zachowanie... Nie wydawał się być pewnym siebie chłopcem, który ma przerośnięte ego i uważa się za najlepszego. Ot- nastolatek z sąsiedztwa, albo gnębiony uczeń z liceum, który boi się swojego cienia. Wyraźnie odstawał od reszty zgromadzonych tutaj ludzi- jako jedyny nie nosił białego uniformu, przypominającego fartuchy laboratoryjne. Miał na sobie szary sweterek i zwyczajne, jeans'owe, proste spodnie.
-Cześć, jestem Bradley.- Wyciągnął w moją stronę rękę, ukazując rząd równych zębów. Jego głos nie zgrywał się za bardzo z ciałem. Barwa dźwięków, układających się w eleganckie powitanie była zbyt zachrypnięta i niska, ażeby mogła należeć do owej sierotki, stojącej przy moim łóżku.
Zerknęłam przelotem na Violet, która zakrywała usta długimi palcami. Wydawało mi się, że próbowała powstrzymać śmiech. Connor właśnie wziął się za składanie wszelkich kroplówek i zbieranie plastikowych, pustych pojemniczków, leżących na szufladzie obok łóżka. Następnie pomógł mi wstać i pilnował, czy przypadkiem nie zaliczę bliskiego spotkania z ziemią. Nawet chciał pomóc mi założyć ciapy, bo powiedział, że nadal jestem osłabiona i w każdej chwili mogę zemdleć.
-Do zobaczenia, Vinnie.- Rzekła cicho Violet, gdy zaczęliśmy z Bradley'em powoli zmierzać w stronę wyjścia.
Chwyciłam dół białej koszuli, która wisiała na mnie niczym na wieszaku i zostałam przepuszczona przez szklane drzwi jako pierwsza. Przełykając głośno ślinę, zamknęłam na chwilkę oczy, żeby móc wziąć głębszy wdech. Nadal trochę kręciło mi się w głowie, ale zebrałam wystarczająco dużo sił, żeby stawić czoła kolejnym wyzwaniom. No... Powiedzmy.
Wyszliśmy na długi korytarz, którego ściany były pomalowane na brązowo. Omijaliśmy coraz to kolejne drzwi, z których wychodzili ludzie ubrani w białe uniformy. Niektórzy zmierzali w swoją stronę spokojnym, może nawet nieco ospałym krokiem. Inni biegli prosto przed siebie, przytrzymując tylko boki fartucha i czarne teczki, kurczowo trzymane w dłoniach.
-Będziesz musiała się ze mną trochę pomęczyć.- Odezwał się w końcu Bradley, przyspieszając nieco kroku, aby znaleźć się tuż przy moim boku.
Wzruszyłam ramionami. Miałam tylko cichą nadzieję, że nie jest jakimś upierdliwym gościem, który będzie mi uprzykrzał tutaj życie.
-Na początek chcę ci powiedzieć, żebyś o nic się nie martwiła. Nastały ciężkie czasy dla nas i dla naszych rodziców, ale zobaczysz: już niedługo będzie dobrze.- Dodał czym prędzej, gdy zauważył, że spuściłam głowę w dół i wlepiłam swoje czarne tęczówki w kapcie na nogach.
Pokiwałam głową, zerkając na niego kątem oka. Przez cały czas chłopaczek wpatrywał się we mnie, unosząc brwi i czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Cóż... Byłam trochę ciężkim człowiekiem, jeżeli chodziło o zawieranie nowych przyjaźni. W szkole najlepszej przyjaciółki nie posiadałam. Kolegowałam się raczej z wszystkimi, choć moje towarzystwo mi w pełni wystarczało. Nie potrzebowałam kupy ludzi, żeby czuć się dobrze.
-Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym tak naprawdę powstała już dziesięć lat temu. Stworzył ją milioner, niejaki Leonard Maverick, którego ukochana żona bardzo ciężko zachorowała. Wtedy wirus jeszcze nie był taki powszechny i nie rozprzestrzeniał się w zastraszająco szybkim tempie. Zarodniki były wyjątkowo słabe i potrafiły przedostać się do płuc ludzi, którzy mieli naprawdę niską odporność. Jako, że pani Maverick była bardzo chorowita i natrafiła na nosiciela podczas przeziębienia, to... Było już po niej. W rozpaczy i desperacji Leonard powołał najlepszych naukowców, którzy mieli się zająć jego żoną i odnaleźć szczepionkę na przerażającą chorobę. Zbudował wielki ośrodek, który znalazł się na terenie opuszczonego szpitala w Waszyngtonie. Wydał miliony na badania, na kolejnych wynalazców, na lekarzy, pochodzących z całego świata. Wszyscy siedzieli w organizacji, przeprowadzali na jego żonie badania nocami i dniami, a później... Wzruszali jedynie ramionami, mówiąc mu, że nie potrafią jej uratować. Zainfekowana żona zmarła w przeciągu dwóch lat.
Zatrzymaliśmy się przy srebrnej windzie. Bradley nacisnął strzałkę na górę i spojrzał na mnie, unosząc jedną brew. Chyba zastanawiał się, czy rzeczywiście go słucham i czy jest jakikolwiek sens, żeby opowiadać mi to wszystko dalej. Pokiwałam zachęcająco głową i zmrużyłam oczy, wpatrując się w jego zamyśloną twarz.
Chłopak odetchnął i gdy już znaleźliśmy się w windzie, kontynuował historię.
-Wiesz... I tak dobrze, że żyła przez te dwa lata. Niektórzy umierają po kilku miesiącach, inni po kilku tygodniach, jeszcze inni mogą się męczyć kupę czasu, podobnie jak pani Maverick. Ale co to za życie, skoro twoim mózgiem kieruje jakieś paskudztwo, a ty nie masz kontroli nad swym ciałem i musisz zupełnie oddać się zarodnikom?
Po cichu przyznałam mu rację. Wolałabym umrzeć, aniżeli robić krzywdę innym.
-Myślałam, że organizacja się rozpadła, gdy wszyscy zostali zakażeni wirusem. Tak przynajmniej było napisane w gazetach.- Odezwałam się w końcu, wzruszając ramionami.
-Z jednej strony dziennikarze przedstawili prawdziwe informacje, ale z drugiej... Jest trochę inaczej.- Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. -Pilnujemy, żeby dorośli z innych miejsc w Stanach oraz pochodzący z dalekich kontynentów nie dowiedzieli się o naszym projekcie. Gdyby tylko usłyszeli, że młodzież zajmuje się ratowaniem świata, od razu rozwiązaliby naszą agencję. Musimy być naprawdę ostrożni. Nasi wspólnicy porozrzucani są po wszystkich krajach świata i w razie czego informują centralę, czy doszło do zakażenia i w jakim stopniu zagrożone jest życie ludzkie w obrębie wybuchu.
Drzwi od windy otworzyły się, ukazując kolejny długi, tym razem biały korytarz, wydający ciągnąć się w nieskończoność. Simpson przepuścił mnie jako pierwszą, a następnie przyspieszył kroku, żeby znów pojawić się przy moim boku i pokazywać, w którą stronę mamy iść.
-Muszę sobie wszystko na spokojnie poukładać w głowie.- Skrzywiłam się, próbując opanować rozległy materiał. Będąc członkiem MOPZ-u musiałam znać jego historię niczym własną kieszeń. -Kiedy dzieciaki zaczęły interesować się wirusem? Jak ta cała organizacja wystartowała ponownie, jednakże pod przywództwem młodzieży?
-Maverick miał córkę. Wtedy była jeszcze dzieckiem, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej matka jest poważnie chora. Później, gdy skończyła 14 lat, zmarł jej ojciec. Właśnie dlatego gazety pisały, że pięć lat temu organizacja się rozwiązała. Naukowcy próbowali przekazać jej wszystkie istotne informacje o wirusie, choć nie dali rady, bo sami odchodzili w szybkim czasie, gdy brakowało im opieki medycznej. Dziewczyna była na tyle zdeterminowana, że sama zaczęła przeszukiwać ich notatki, uczyć się, prosić swoich znajomych, którzy byli lepsi z chemii oraz biologii. Powoli, jakimś cudem, zebrała grupkę, którą zaczęła zarządzać. Ekipa rozrastała się, do organizacji trafiały coraz to zdolniejsze dzieciaki, można nawet powiedzieć, że byli geniuszami. Wtedy MOPZ podzielono na cztery sektory. Tak właśnie Joy Maverick została naszą szefową. Dzisiaj ma już dziewiętnaście lat i boimy się, że niedługo osiągnie wiek tej przeklętej dwudziestki. Jest wiele takich osób, które są z Joy praktycznie od początku i teraz będą musiały wyjątkowo uważać zna zarodniki, wydobywające się z zainfekowanych. Nie wiemy jak sobie bez nich poradzimy...
Zapadła niezręczna cisza. Nie miałam pojęcia jak pocieszyć chłopaka, tak więc po prostu spuściłam wzrok, wlepiając go w czubki swoich palców.
-Dobra, jesteśmy na miejscu.- Odezwał się w końcu mój brązowooki przewodnik.
Przed moimi oczami ukazała się rozległa ściana z wielkim, czarnym ekranem. Spojrzałam na nią niepewnie, a następnie ponownie przeniosłam wzrok na swojego towarzysza.
-Tutaj zaczyna się twoja przygoda z naszą agencją.- Pokazał dłonią na czarną plamę, przed którą się zatrzymaliśmy. -Bradley Will Simpson, sektor trzeci.- Powiedział nieco głośniej, przybliżając się nieco dziwnego urządzenia, zawieszonego niczym płaski telewizor.
-Rozpoznano.- Dziwny, damski, nieco zacinający się głos, przeciął powietrze. Ciemne tło rozjaśniło się automatycznie, ukazując białą linię, układającą się w fale. -Witam, panie Simpson. Miłego dnia.
Zaraz po tym ekran znów zgasł, a przy okazji dało się usłyszeć szum oraz delikatny szczęk, dobiegający gdzieś zza ekranu.
Odeszłam parę kroków w tył, otwierając szeroko buzię. Ściana rozdzieliła się na dwie części, tworząc przejście do zupełnie innego pomieszczenia.
Nastolatek kiwnął na mnie ręką, przechodząc przez zautomatyzowane drzwi. Ruszyłam niepewnym krokiem za nim i... Zaparło mi dech w piersi.
Uniosłam głowę do góry, nie wiedząc na co najpierw zwrócić uwagę. Czy na przezroczystą kopułę, która tworzyła sufit ogromnej auli, czy może na resztę dzieciaków, które pałętały się między biurkami, uśmiechając do siebie, kiwając głowami i porozumiewając się półsłówkami.
Znajdowaliśmy się chyba w samym sercu całej organizacji. Życie tętniło dopiero tutaj. Co chwilę słyszałam telefony, które odbierały młodsze ode mnie osoby, z zapytaniem, czy badania dobiegły końca. Inne biegały od biurka do biurka, roznosząc stertę papierów. Reszta przechodziła obojętnie obok naszej dwójki, nie wpatrując się nawet w mój dziwaczny strój. A przecież miałam na sobie tylko cienką koszulę (o trzy numery za dużą) oraz klapki, które z chęcią zabrałabym na basen.
Na wszystkich twarzach młodzieży w moim wieku, przeciskających się przez tłumy, widziałam... Powagę. I pewność siebie również. To nie była zwyczajna dzieciarnia, która chodziła do liceum i nie wiedziała, co chce w swoim życiu robić. To byli młodzi bohaterowie, starający się pomagać innym i mający świadomość dlaczego się tutaj znaleźli. Mogłabym przysiąc, że w oczach każdego, kogo wzrok wyłapywałam choć na sekundę, zauważałam nutę rodzicielskiego rozsądku. Coś jakby byli odpowiedzialni za to, co robią. Uniosłam wyżej brodę, biorąc głęboki wdech. Po moich płucach rozszedł się zapach zmęczenia, bólu ale i również nadziei.
-Chodź, Vinnie. Zaprowadzę cię do Maverick.
Nie odzywając się ani słowem, podążyłam za swoim przewodnikiem. Musieliśmy przejść wzdłuż intrygującego, wielkiego pomieszczenia, żeby w końcu dotrzeć do czarnych drzwi, na których widniała złota tabliczka: Joy Maverick oraz Archiwum.
-Czołem, Bradley!- Wysoka dziewczyna o czarnych, ściętych na jeża włosach, odwróciła się do nas przodem, gdy tylko weszliśmy do środka.- Witam również...- Tutaj zatrzymała się na chwilę, żeby zerknąć na dokumenty, leżące na biurku.- ...Vinnie Abbott. Cieszę się, że u nas jesteś.- Uśmiechnęła się szerzej, robiąc parę kroków w przód i opierając się biodrem o drewniany blat. Położyła dłonie na kolanach i zlustrowała mnie od stóp do głów, zagryzając dolną wargę. Intensywnie o czymś myślała.
Główna przedstawicielka Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym miała bardzo oryginalną, charakterystyczną urodę. Nie można jej było określić mianem delikatnej, słodkiej dziewczynki. Raczej dałabym jej tytuł pewnej siebie kobiety, która wie, czego od życia chce. Delikatnie zadarty nosek dodawał dziewczynie jeszcze więcej charakterku. Ot, z tymi włosami, długimi kolczykami i szarymi, chłodnymi oczętami, przypominała złośliwego chochlika.
Kiwnęłam łepetyną na przywitanie, stojąc na środku okrągłego pokoju. W skupieniu przyjrzałam się wszystkiemu, co tylko się tutaj znajdowało. Pomieszczenie różniło się od reszty. Panował tutaj półmrok, choć było całkiem przytulnie. Ściany zostały obite ciemnym drewnem, a na podłodze wyłożono czerwony dywan, który wykończono złocistymi akcentami. W centrum stał stary, również drewniany stół, na którym znajdowało się mnóstwo papierów oraz zgrabny, biały laptop. Po prawej stronie zauważyłam potężne, srebrzyste drzwi, które były otwarte. To właśnie na nie zwróciłam największą uwagę. Przypominały mi trochę wejście do skarbca, znajdującego się w banku. Może dlatego, że miały na środku pokaźną dźwignię obok której radośnie świecił się panel, oczekujący wbicia dobrego hasła? Robiąc jeden krok w przód mogłam zauważyć maleńki fragmencik wnętrza, do którego prowadziły owe drzwi. Wychwyciłam tylko pogrubioną literę "A", przymocowaną na metalowych półkach, na których spoczywały coraz to kolejne segregatory, z których wychodziły kartki.
 -Brad pewnie ci wszystko wyjaśnił.- Przyłożyła palce do brody, odwracając moją uwagę od tajemniczego pomieszczenia, które zapewne było archiwum MOPZ-u.
Tym razem Joy zerknęła na mojego towarzysza.
- Skoro znajdujesz się już w naszej organizacji, musisz wiedzieć, że stąd nie ma odwrotu. Nie chcemy ci robić krzywdy, Vinnie. Chcemy ci pomóc. Chcemy pomóc wszystkim, żeby życie znowu było takie samo, jak kiedyś. Potrzebujemy takich ludzi jak ty.- Pokazała na mnie palcem, posyłając mi ciepły uśmiech.
Czułam się... Dziwnie. Nie, dziwnie to zbyt mało powiedziane. Jeszcze nikt nigdy nie mówił mi takich słów, więc nie za bardzo wiedziałam, jak się w takiej sytuacji mam zachować.
-Dopóki wiem, że moim rodzicom nic nie jest, mogę spróbować.- Mruknęłam cicho, chwytając ponownie białą koszulę i zaczynając się nią bawić.- Ale muszę mieć pewność, że są cali, rozumiesz?
Joy uśmiechnęła się szerzej, chwytając białe kartki papieru, na które przed chwilą się patrzyła, żeby sprawdzić moje imię i nazwisko.
-Rozumiem. I będziesz ją miała, gdy tylko wyślemy Posłanniczkę do Wielkiej Brytanii.- Odpowiedziała powoli, unosząc wzrok znad kartek.- Teraz musisz niestety zaufać naszym słowom.
Przełknęłam głośno ślinę, zerkając kątem oka na Bradley'a. On również uśmiechnął się pewniej, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
-Jest ciężko... Ba! Jest bardzo ciężko. Ale jesteśmy dobrej myśli. Inaczej by tu nas nie było, Vinnie.- Ciągnęła dalej, tym samym, delikatnym tonem. Albo Joy przeszła jakieś szkolenie, dzięki któremu mogła manipulować ludźmi, albo naprawdę miała dobre zamiary.
Pokiwałam głową po raz kolejny, a następnie wzruszyłam ramionami. Nie miałam jej nic do powiedzenia, także wpatrywałam się w jedno miejsce na biurku- padło na żółty ołówek, zakończony różową gumeczką.
-Interesujesz się robotyką, nieprawdaż?- Wmurowało mnie. Automatycznie uniosłam ciemne oczy i uniosłam brwi, zagryzając dolną wargę. Zaczęłam skakać po bladej twarzy Maverick, która była tym faktem wyraźnie rozbawiona.
-Skąd wiesz?- Zapytałam. Musiałam wiedzieć skąd posiadają takie informacje. Przecież ich cała siedziba znajdowała się w Ameryce, a ja? Ja mieszkałam w zupełnie innym miejscu. Dzieliło nas tysiące kilometrów, a czułam się tak, jakbym była na spowiedzi u babci albo cioci.
Joy zaśmiała się dźwięcznie.
-Moja droga, musimy wiedzieć o naszych nowych rekrutach trochę więcej. Sądzisz, że gdybyś była zwyczajną, przeciętną przedstawicielką swojego wieku, trafiłabyś tutaj, do nas?
Zaraz, zaraz... Przecież ja byłam zwyczajną, przeciętną przedstawicielką swojego wieku. No, może trochę odstawałam od reszty, ale tutaj bardziej chodziło o to, że nie zachowywałam się jak dziewczyny. Nic poza tym.
-Ktoś musiał odebrać zainfekowanych z twojej szkoły. Przy okazji zabraliśmy wszystko, co należało do ciebie, a czego nie zdążyłaś wziąć ze sobą podczas ewakuacji.- Wtrącił się Bradley.- Reszty ci jeszcze nie powiemy, bo byś się nieco przeraziła. Nie jesteś gotowa.
Ewakuacja... Zmrużyłam oczy, wytężając umysł. Nie obchodziło mnie już to, czy szpiegowali mnie przez dłuższy czas, czy tylko od tego momentu, w którym zauważyłam czarny van na ulicy.
-Mój notatnik! Znaleźliście mój notatnik?- Zwróciłam się do Joy. On był dla mnie w tym momencie najważniejszy. To jedyne, co mi tak naprawdę zostało po tamtym życiu.
-Oczywiście, Abbott. Choć z przykrością muszę stwierdzić, że twoje zainteresowania nie będą się łączyły z tym, co będziesz robiła w organizacji.- Jej twarz wykrzywiła się delikatnie, jakby z obawy na moją reakcję. -Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym podzielona jest na cztery sektory. Każdy z nich ma swoją odmienną funkcję. Choć wszystkie cztery różnią się od siebie diametralnie, jeden bez drugiego nie potrafiłby funkcjonować. Ciebie postanowiłam przydzielić do sektora pierwszego, mimo wcześniejszym błaganiom Bradley'a, iż potrzebna mu będzie pomoc przy pracach mechanicznych. Sektor pierwszy to misje w terenie. Będziesz się obracała wśród jednostek sprytnych, odważnych, zwinnych i silnych psychicznie, które zostają wysyłane na misje w teren. Są również odpowiedzialne za bezpieczeństwo organizacji. Gdy potrzeba jakiegoś konkretnego składniku do stworzenia kolejnej mikstury albo należy przelecieć pół świata, żeby przywieźć kolejnego zainfekowanego, zwracamy się właśnie do jedynki. Młodzież w tym sektorze potrafi bez problemu posługiwać się bronią białą oraz palną.
Zbladłam. No jak Boga kocham, odjęło mi nie tylko mowę, ale i również władzę w nogach!
-Sektor drugi to badania laboratoryjne oraz leczenie. Główne mózgi całej organizacji zajmują się wszelkimi badaniami dotyczącymi szczepionek oraz leczeniem zainfekowanych. Znajdują się tutaj młode osobistości posiadające rozległą wiedzę w dziedzinie biologii, chemii oraz fizyki. Są na tyle zdeterminowani, że potrafią przesiadywać całymi nocami w laboratorium i szykować przeróżne specyfiki. Nie boją się bólu, są cierpliwi i nie brzydzą się zainfekowanymi.
Słuchałam jej uważnie, próbując zapamiętać wszystko, co wypowiadała. Trochę ciężko mi było się jednak skupić, gdyż cały czas z tyłu głowy miałam "posługiwanie się bronią białą oraz palną".
-Sektor trzeci, czyli ten, do którego należy Bradley to robotyka oraz technika. Brad ze swoimi towarzyszami tworzą broń dla kolegów i naprawiają wszelkie urządzenia elektryczne. Niezwykle inteligentni, aczkolwiek nieco zamknięci w sobie.- Tutaj się na chwilę zatrzymała, spoglądając uważnie na Brad'a.- Kochają przesiadywać całymi godzinami nad projektami technicznymi i tworzyć coraz to nowe wynalazki, które przydadzą się do leczenia. W tym sektorze powstają najnowocześniejsze pomoce. Aktualnie pracują nad robotami. Choć w agencji mamy ich parę, to nadal nie jest to, o czym marzyli.
-Przecież mogę pomóc. Znalazłam parę ciekawych informacji w książkach, z chęcią się nimi podzielę!- Wtrąciłam się.
-Każda pomoc jest ważna, Vinnie, jednakże najbardziej potrzebujemy cię w jedynce. Oczywiście- kiedy będziesz miała chwilę, możesz wstąpić do chłopaków. Pewnie przyjmą cię z otwartymi ramionami. -Wyjaśniła spokojnie.- A teraz pozwól, że skończę swój wywód opisując sektor czwarty- pielęgniarstwo i organizacja. Jest to sektor, który podtrzymuje całą organizację na duchu. Młodzież w "czwórce" przekazuje informacje pozostałym sektorom i nadzoruje ich pracę. Ponadto niektóre jednostki pomagają przy badaniach laboratoryjnych i czuwają nad chorymi kolegami, gdy podczas misji stanie im się krzywda.- Westchnęła głośno, co chyba oznaczało, że już nie ma nic więcej na ten temat do powiedzenia.-Wszystkiego cię nauczymy. Tutaj każdy zaczynał od zera, Vinnie.- Zapewniła mnie Joy, która wyciągnęła z granatowej teczki białą plakietkę z czarną smyczą. Ruszyła w moją stronę i zatrzymała się dokładnie na przeciwko mnie, zakładając mi ją na szyję. -Witaj w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym, Vinnie Abbott. Od teraz jesteś oficjalnym członkiem naszej agencji, reprezentującym sektor pierwszy.

Przez całą drogę do mojego pokoju Brad nie odzywał się ani słowem. Dreptaliśmy po długich, już cichych i oświetlonych korytarzach, wsłuchując się w bicie własnych serc i myśli, kołatających w umyśle. Cały ten czas głowiłam się nad moją funkcją w MOPZ-ie. Nim się obejrzałam, chłopak otworzył drzwi. Powinnam być bardziej uważna, gdzie idę. Przecież ciemnowłosy nie będzie chodził za mną krok w krok i mówił, gdzie co jest.
 Weszłam do pomieszczenia niepewnie, rozglądając się, żeby ocenić każdy kąt i dostrzec nawet najmniejszą wadę, ewentualnie okruszek, znajdujący się na podłodze.
Miejsce, w którym od dzisiaj miałam spać, wyglądało jak typowy pokój ucznia internatu. Ewentualnie jak szalupa w jakimś luksusowym statku. Nie był zbyt duży, ale miał wystarczającą przestrzeń do tego, by mieszkały tutaj dwie osoby i czuły się w miarę komfortowo. Ściany były pomalowane na ten sam, biały kolor, co korytarz. Klimat pomieszczenia zmuszał do wyprostowania pleców i zmazania głupkowatego uśmiechu z twarzy. Zdecydowanie nie był to przytulny pokój, w którym można było urządzać imprezy w pidżamach. Nie pasowały tutaj również kosmetyki, które miałam w zwyczaju rozwalać na biurku. Po lewej stronie, zaraz od wejścia, znajdowało się drugie pomieszczenie. Metalowe drzwi były trochę uchylone, a światło wewnątrz pozwoliło mi dojrzeć, iż była to łazienka. Dobiegał z niej znajomy szum wody, lecącej z kranu. Ktoś zdecydowanie czaił się w niej za drzwiami, ale mimo tego najpierw postanowiłam zapoznać się z miejscem do spania. Łóżka, tej samej wielkości, porozstawiane były po dwóch przeciwnych stronach, wzdłuż bocznych ścian. Za nimi znajdowały się nocne, metalowe szafki z trzema szufladami.
-Twoje łóżko.- Simpson pokazał palcem na posłanie znajdujące się po prawej. Na równo zaścielonym, granatowym prześcieradle z białym znaczkiem organizacji znajdowała się czarna, dość duża torba. Obok niej leżało parę kupek perfekcyjnie złożonych podkoszulek, tego samego koloru, co pościel na łóżku. Logo MOPZ wyraźnie odznaczało się na piersi, zaraz pod uroczym kołnierzykiem, zapinanym na trzy guziki. Na podłodze stały trzy pary butów- jedne wysokie, czarne, wiązane na dość spore sznurowadła, drugie całkiem zwyczajne, bo sportowe i również w ciemnym kolorze. Trzecią parą okazały się zwyczajne tenisówki.
-W środku są twoje rzeczy.- Odezwał się mój towarzysz. Niemalże od razu podeszłam do swojego posłania i rozpięłam torbę. Na samym wierzchu leżał mój zeszyt. Mój kochany szkicownik, w którym przechowywałam przeróżne projekty robotów.
Oczy mi się automatycznie zaświeciły. Wydobyłam swój skarb, przyciskając go do piersi. Wlepiłam wielkie, błyszczące ślepia w rozbawioną twarz chłopaka.
Ciemnowłosy jedynie zaśmiał się pod nosem, wkładając ręce w kieszenie od jeans'owych spodni.
-Miejmy nadzieję, że wystarczy ci miejsca do końca pobytu w agencji.
 Zrobiłam parę kroków do przodu, a następnie odwróciłam się w stronę Bradley'a tak, że znajdowałam się tyłem do okna. Chwyciłam wolną ręką białą plakietkę, która nadal znajdowała się na mojej szyi, luźno przez nią przewieszona. Vinnie Abbott, sektor 1- jak to dumnie brzmiało. Mimo wszystko nie widziałam się w misjach w terenie. Wolałam zostać w agencji i pomagać Brad'owi przy majsterkowaniu. To do tego byłam stworzona. Nie nadawałam się na drugą wersję Lary Croft czy James'a Bond'a.
-Dasz sobie radę.- Powiedział cicho, przechylając głowę na lewą stronę. -A teraz już ci nie będę przeszkadzał. Rozpakuj się i idź spać, bo jutro czeka cię bardzo ciężki dzień.- Otworzył zgrabnym ruchem drzwi i już miał z nich wychodzić, jednakże wyłonił swą kręconą czuprynę i zatrzymał zmartwione oczy na mojej przerażonej twarzy. -Śpij dobrze.
-Dobranoc.- Z pewnością tego nie usłyszał, bo wyszeptałam owy wyraz zaraz po tym, jak zamknął drzwi. Ów szczęk klamki wyraźnie zaintrygował osobę, znajdującą się w mojej (?) łazience.
-Simpson?- Rozpoznałam ten głos, choć nie mogłam sobie przypomnieć imienia jego właścicielki. Violet? Chyba tak to leciało.
Ciemnowłosa blondynka stanęła na przeciwko mnie, w granatowym turbanie na włosach oraz w szlafroku tego samego koloru.
-Vinnie! Mówiłam, że niedługo się spotkamy!- Uśmiechnęła się szeroko.
Również posłałam jej szeroki, nieco wymuszony grymas i zdjęłam swoją plakietkę z szyi.
-Do jakiego sektora cię przydzielili?- Zapytała, podchodząc do mnie i chwytając smycz z moimi danymi w locie.- No tak, jedynka. Mogłam się spodziewać. Coraz mniej rekrutów, coraz mniej chętnych...
Przełknęłam głośno ślinę. Nie wiedziałam czy słabość ów sektora wiązała się ze śmiercią dużej ilości przedstawicieli, czy może z czymś zupełnie innym. Nie mogłam wymyślić jakiegoś lepszego powodu, tak więc postanowiłam zacisnąć zęby i próbować się nie rozpłakać, albo nie zacząć żalić.
Violet pokręciła głową, oddając mi plakietkę i siadając na swoim łóżku. Zdjęła ręcznik z głowy i zaczęła wycierać mokre włosy, które przerzuciła przez jedno ramię.
-Jako dobra koleżanka, radzę ci wziąć szybki prysznic i zapoznać się bliżej z miękką poduszką.- Pokazała mi palcem na łóżko, które nadal było zaścielone.- Późna już godzina, wiesz? O tej porze to ja dawno śpię.- Nawet nie zdążyłam się rozpakować, jak polecił mi Bradley. Trudno. Najwyżej zrobię to jutro, jak jeszcze będę żyła.
Chwyciłam pidżamę i ruszyłam do łazienki. Przywitał mnie charakterystyczny, słodki zapach szamponu zmieszanego z cynamonowym płynem do kąpieli. Stanęłam przed lustrem, które było zaparowane. Wyciągnęłam prawą dłoń i przetarłam je jednym, pewnym ruchem. Ujrzałam znajomą, choć nieco bardziej zmartwioną twarz, naznaczoną licznymi piegami. Ciemne oczy wpatrywały się uważnie, pragnąc wyjaśnienia. Włosy natomiast jak zwykle żyły swoim życiem, wijąc się na głowie gdzie popadnie. Gorący prysznic dobrze mi zrobi.
Po odświeżającej kąpieli wyszłam cicho z łazienki. Światła już zostały zgaszone, więc pewnie Violet nie doczekała się na moją osobę i czym prędzej poszła spać. W sumie to dobrze. Nie miałam ochoty na żadne pogawędki. Usiadłam na łóżku. Sprężyny nieprzyjemnie zaskrzypiały, a materac delikatnie ugiął się pod moim ciężarem. Próbowałam powstrzymywać łzy, które napływały mi do oczu. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Dlaczego wybrali akurat mnie? Przecież na świecie żyje tysiące innych dzieciaków, które zapewne odnalazłyby się tutaj o wiele lepiej niż ja. Ścisnęłam dłonie w piąstki i przygryzłam dolną wargę, żeby tylko stłumić donośny szloch, próbujący się wydostać z moich ust. Nigdy bym tego nie przyznała, ale... Tak cholernie brakowało mi mamy. Jej idiotycznych komentarzy na temat mojego życia, jej przesadnego zachowania i tych wszystkich prób, które miały na celu zachęcić mnie do pójścia z nią do SPA. Jeszcze parę dni temu powiedziałabym, że zrobiłabym dosłownie wszystko, żeby tylko pozbyć się jej idiotycznego paplania, przesadnego przeżywania i jej wiecznego lamentowania o to, że złamał jej się paznokieć i przez to nie może iść na zakupy. A teraz? Teraz siedziałam tutaj całkowicie sama, wgapiając się w białe linoleum, na którym leżały nowe, granatowe kapcie, podarowane przez organizację. Ubrana byłam w miękką, ciemną pidżamę składającą się z szerokiej bluzki z logo MOPZ-u na piersi oraz długich, prostych spodenek dresowych. Niedawno zjadłam poznałam nowych, miłych ludzi w moim wieku. Nie. To wszystko było na nic. Czułam się tak, jakby te wszelkie drobne znajomości zniszczyły mi całe życie. Chciałam wrócić do domu. Chciałam, żeby ojciec na mnie nakrzyczał, że jest niezadowolony z faktu, iż znowu coś rysuję w swoim zeszycie. Nawet pozwoliłabym mu powiedzieć, że to idiotyczne bazgroły, a nie projekty przewodów do robotów. Gdy uniosłam wzrok do góry, mogłam ujrzeć znajomą czuprynę Violet, przytuloną do poduszki na łóżku znajdującym się na przeciwko. Dziewczyna westchnęła ciężko. Zapewne już dawno była po drugiej stronie i błądziła w krainie snów. Ja natomiast nie mogłam zasnąć. Wgapiałam się bez sensu w okno, przez które padało delikatne, srebrne światło księżyca, delikatnie muskające moją bladą cerę. Nie wiedziałam co robią teraz moi rodzice. Czy rzeczywiście martwili się o to, że mnie nie ma... Czy zaczęli jakieś dziwne poszukiwania, żeby mnie znaleźć. A może zadzwonili po policję?
Wyobraziłam sobie płaczącą mamę oraz przytulającego ją ojca. Poczułam jak moja dusza rozrywa się na milion kawałków, a wnętrzności przewracają na drugą stronę. Wtedy, w szpitalu, gdy chciałam, żeby mnie puściła... Byłam taka głupia! Mogłam wtulać się w jej ciało przez ten cały czas i nie puszczać jej ze swoich ramion. A teraz? Teraz już było za późno. Dopiero gdy była bardzo daleko ode mnie, zaczęłam doskonale słyszeć jej każde słowo. Każde zdanie, które wypowiedziała do mnie. Mamo, mamusiu... Zrobiłabym dla ciebie wszystko. Tylko wróć.
Pociągając nosem, podkuliłam nogi pod brzuch i wyciągnęłam je na materacu. Skrzypienie łóżka przecięło ciszę nocną i na chwilę zagłuszyło mój przyspieszony oddech, świadczący o tym, że męczyłam się z płaczem. Potężne łzy spływały mi po policzkach, plamiąc poduszkę, na której położyłam głowę. Przysunęłam rękę do twarzy, przecierając palcami mokrą od słonych kropel skórę. Otworzyłam usta, żeby wziąć głębszy wdech i nasunęłam na głowę miękki materiał koca. Byłam tylko ja i smutek, nie dający za wygraną. Musiałam sobie poradzić z nim sama. Zupełnie sama. Przecież nikt nie dostanie się do mojego wnętrza i nie poukłada wszystkich czarnych myśli. Musiałam stoczyć walkę sama ze sobą i zmusić się do wzięcia się w garść.

Płacz, zmęczenie i emocje w końcu pozwoliły mi zasnąć. Choć na chwilę odzyskałam spokój, który obezwładnił moje spięte ciało i przyprowadził harmonię. Nie chciałam się budzić. A jak już miałam otwierać oczy-  pragnęłam znaleźć się w swoim łóżku, słyszeć wrzask irytującego budzika i głos mamy, wołającej mnie na obiad. To już nie wróci. Nawet nie wiedziałam, kiedy ich znowu spotkam. Czy w ogóle ich kiedykolwiek zobaczę, będę mogła jeszcze raz dotknąć, przytulić...

10 komentarzy:

  1. Juhu. Już myślałam że przestałaś pisać. Bardzo się cieszę że pojawił się nowy rozdział. ;) Czekam na kolejny, a ten jest super ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Czekam na kolejny! Ten był świetny

    OdpowiedzUsuń
  3. Aaaa ♥ świetny czekam na następny
    @LuvMyZayn_x

    OdpowiedzUsuń
  4. Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award. Więcej informacji na www.opowiadanieothevamps.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Pisz dalej normalnie wkrencil mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Kocham cię za to ze stwozylas tego bloga :-D keep going :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kiedy następny ? :-D

    OdpowiedzUsuń
  8. Będziesz jeszcze pisać? Bo naprawdę zaczyna się fajnie ale chyba odpuściłaś :/ Szkoda, zapowiadało się super <3 no nic ;* czekam na next mam nadzieję że wrócisz xx ♥♥♥

    OdpowiedzUsuń
  9. 42 yrs old Dental Hygienist Kori Edmundson, hailing from Manitou enjoys watching movies like Iron Eagle IV and Foraging. Took a trip to Palmeral of Elche and drives a 4Runner. Idz tutaj

    OdpowiedzUsuń