poniedziałek, 28 lipca 2014

[3] Rozpoznano

-Vinnie, halo! Budzimy się!- Próbowałam otworzyć oczy, ale nie miałam siły. Czułam się zupełnie tak, jakbym dostała cegłą w głowę. Wszystko mnie bolało. Nawet nie mogłam podnieść ręki, żeby przetrzeć dłonią swoją twarz. Zmarszczyłam czoło, widząc zarysy dwóch nieznajomych sylwetek, wiszących nade mną. Jeszcze nie mogłam ocenić ich szczegółowego wyglądu, bo obraz nadal miałam zamazany, a ponadto straszliwie kręciło mi się w głowie. Myślałam, że zaraz zwymiotuję.
Z początku sądziłam, że nadal znajduję się w karetce, bo straciłam przytomność. W tym momencie walczyłam sama ze sobą, bo z jednej strony chciałam się podnieść, a z drugiej wszystkie kończyny mi ciążyły. Nawet nie potrafiłam poruszyć palcami u rąk. Po prostu leżałam na wznak, unieruchomiona jakąś niewidzialną siłą.
Otworzyłam usta, próbując coś powiedzieć, ale sapnęłam tylko głucho, przełykając ślinę.
-Spokojnie, dostałaś bardzo silne środki paraliżujące, także możesz odczuwać delikatny dyskomfort.- Powtórzył ten sam, dziewczęcy głos, który obudził mnie z silnego snu. Próbowałam otworzyć oczy, ale poraziło mnie bardzo silne światło, padające prosto na moją twarz. Wykrzywiłam usta z niezadowolenia, odwracając się od irytującego źródła jasności.
Byłam niczym kruchy, delikatny, jesienny liść, poruszający się na wietrze. Zapewne gdyby ktoś aktualnie próbował mnie podnieść, przelałabym się mu przez ręce, nie mogąc nawet unieść głowy. Nie dość, że szyja nie potrafiła unieść ciężaru czaszki, to do tego każde, nawet najmniejsze spięcie mięśni, powodowało u mnie nieokreślony, kłujący ból.
Parę razy podejmowałam próbę wypowiedzenia paru pustych słów, ale nadal nie dawałam rady. Pozostało mi jedynie czekać, aż organizm się zregeneruje i wszystkie czynności życiowe wrócą do normy.
-Gdzie ja jestem?- Zapytałam w końcu słabym głosem. Nie wiedziałam, czy mnie zrozumieli, bo zamiast wymówić wyraźnie słowa, zabełkotałam tylko żałośnie.
-Stany Zjednoczone, Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym. Sektor czwarty, czyli pielęgniarstwo i organizacja.- Tym razem odezwał się ktoś zupełnie inny i był to chyba chłopak.
Od razu podskoczyło mi ciśnienie. Albo nadal śniłam, co było naprawdę możliwe, bo miewałam najgłupsze sny we wszechświecie, albo uderzyłam się naprawdę mocno w głowę i miałam zwidy. Jeszcze nie za bardzo pamiętałam, jak się tutaj znalazłam. Miałam totalnie urwany film. Ba! Ja w ogóle nawet nie kojarzyłam, jak się nazywam. Ktoś chyba wyciągnął mój mózg z głowy, pozbawił go wszelkich informacji i wsadził w czaszkę z powrotem, ale tak bez żadnego ładu i składu.
Mrugałam cały czas oczami, próbując wyostrzyć obraz. Nawet poruszyłam palcami u stóp oraz delikatnie uniosłam prawą dłoń, jednakże ktoś natychmiastowo mi ją przycisnął do łóżka.
-Aktualnie jesteś podłączona do kroplówki wzmacniającej. Już niedługo powinnaś poczuć się lepiej.- Wytłumaczył nieznajomy.
Przekręciłam głowę na drugą stronę i próbowałam ocenić pomieszczenie, w którym się znajdowałam. W uszach nadal mi szumiało, a świat wirował wokół moich ocząt i nie chciał za nic się zatrzymać.
-Damy jej jeszcze jakieś witaminy, prawda?- Mruknęła do swojego towarzysza dziewczyna.
Uniesiono moją prawą dłoń. Gumowe kabelki opadły bezwiednie na rękę, a charakterystyczne, zimne uczucie, świadczące o wpuszczaniu kolejnej kroplówki, rozlało się nieprzyjemnie po nadgarstku.
W końcu mogłam dokładnie ocenić ich twarze. Ze zdziwieniem zauważyłam, że dwójka, ubrana w białe, lekarskie kitle, była chyba w moim wieku, albo nawet trochę młodsza. Niestety para moich "opiekunów" nie wyglądała na doświadczonych specjalistów. Co najwyżej mogli się urwać z balu przebierańców lub pożyczyć od swoich rodziców medyczne ubrania i zabawić się przez chwilę w lekarzy.
Po prawej stała ciemna blondynka dziewczyna o delikatnej, bardzo urodziwej i bladej twarzy. To chyba właśnie ona mnie obudziła. Cały czas trzymała mnie za rękę i co chwilę zerkała na kroplówkę, zawieszoną na metalowym stojaku. Przy okazji kontrolowała przepływ płynu do moich żył, naciskając na plastikowy element, umieszczony bliżej woreczka z zawartością. Miała wielkie, brązowe oczy, którymi obserwowała mnie zza przezroczystych gogli, zajmujących jej prawie połowę buzi. Jej włosy zostały uniesione do góry i związane w typowy, nieco rozczochrany koczek. Pojedyncze pasma delikatnie opadały jej przed uszami, ale na szczęście nie przeszkadzały w pracy. Po drugiej stronie łóżka znajdował się chłopak, trzymający czarną teczkę, w której coś namiętnie zapisywał, spoglądając na mnie i mrucząc pod nosem. Choć również był ubrany w biały, laboratoryjny fartuch i przezroczyste gogle, zupełnie nie pasował do swojej "fuchy" wyglądem. Co jak co, ale blondyneczkę w gumowych rękawiczkach można było jeszcze uznać jako pielęgniarkę, ale jego? Jego prędzej osadziłabym jako naczelnego buntownika w moim liceum. Rozczochrana, nieco przydługa grzywka, była o wiele jaśniejsza od reszty jego włosów. Twarz, wyraźnie zarysowana, z charakterystyczną, nieco kwadratową szczęką, została pokryta młodzieńczym, ledwo widocznym zarostem. Ponadto jedno ucho nieznajomego zostało przyozdobione małym, czarnym tunelem. Nie wiem czy dobrze zobaczyłam, ale w jego nosie również spoczywał błyszczący, srebrny kolczyk.
Wraz z wyostrzonym obrazem wróciły wspomnienia. Artykuł, szkoła, ucieczka od nauczycieli, płacząca mama, złodziej, czarny samochód, a następnie silny ból w lewym ramieniu. Później była tylko ciemność, a następnie pobudka właśnie tutaj. Zaraz, zaraz... Czy ta dziewczyna nie mówiła przypadkiem o zainfekowanych? I o Stanach Zjednoczonych?
-Jestem chora, prawda? Niedługo umrę?- Zapytałam rozpaczliwie, spoglądając na jej delikatną, dziewczęcą twarz. Przypomniało mi się, że gazeta pisała o jakiejś tajemniczej organizacji, znajdującej się właśnie w Ameryce. Tylko podobno owa agencja rozpadła się, gdy wszyscy dorośli zaczęli chorować na bliżej niezidentyfikowany wirus.
Nieznajoma zaśmiała się cicho na moją reakcję, kręcąc z politowaniem głową.
-Nie, już teraz mogę cię upewnić, że nie zaraziłaś się zmutowaną grzybicą. Jesteś cała i zdrowa.- Powiedziała, znów zatrzymując zielone oczy na kroplówce.
Tak szczerze to nie wiedziałam, czy mam wierzyć na słowo jakiejś gówniarze, przebranej za lekarza, ale mimo wszystko jej odpowiedź mnie nieco uspokoiła.
-A wiecie gdzie są moi rodzice? Wszystko z nimi w porządku?- Tym razem zwróciłam się do chłopaka, bo ten odłożył czarną teczkę na szafkę obok i po prostu stał, wpatrując się to we mnie, to w swoją koleżankę.
Zauważyłam zmieszanie na ich twarzach. Dziewczyna łypnęła na towarzysza w białym uniformie, wzdychając głośno. Poczułam, jak moje serce pęka na milion kawałeczków. Ich zachowanie nie świadczyło o niczym dobrym. Miałam wrażenie, że już nigdy nie spotkam swoich rodziców. Czy naprawdę straciłam ich na zawsze? Pociągnęłam nosem, skacząc czekoladowymi tęczówkami po ich sylwetkach, oczekując wyjaśnienia.
-Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie, ale nie martw się niepotrzebnie. Dostaliśmy informacje, że są bezpieczni i nic im nie dolega.- Odpowiedział spokojnym tonem blondyn, posyłając mi pokrzepiający uśmiech.
Musiałam im zaufać, żeby nie dostać kolejnego ataku paniki. Aby zająć czymś swoją roztrzęsioną sylwetkę, zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Jasnobłękitne oraz białe kolory wyjątkowo w nim dominowały. Sala nie była zbyt szeroka, natomiast jej długość wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Znajdował się tutaj tylko jeden rząd łóżek. Ja leżałam gdzieś na środku, więc po moich dwóch stronach, ciągnęły się inne posłania, a przy nich stała mała, kwadratowa szafeczka. Na niektórych łóżkach leżały zupełnie obce mi osoby. Każdy pacjent był pod opieką dwójki młodych- dziewczyny w białych rękawiczkach i chłopaka z czarną teczką, który obserwował stan nieprzytomnych.
Czyli jednak trafiłam do szpitala. Tylko cholernie dziwnego szpitala, obsługiwanego przez dzieciaki.
Spojrzałam w przód. Boczne ściany sali były szklane. Gdzieś w oddali widziałam brązowy korytarz, po którym przechadzały się identycznie ubrane w białe kitle osoby. Każda się gdzieś spieszyła i zdarzało się, że nawet na siebie wpadali, bo byli tak pochłonięci rozmyśleniami. Dopiero teraz spojrzałam na swój brzuch, który był przykryty białą kołdrą. Moje ręce zdobiły mniejsze i większe gumowe kabelki, przez które przepływały coraz to inne kroplówki. Musiałam przyznać, że teraz czułam się o wiele lepiej, niż na samym początku, choć świadomość, że... Nie byłam w swoich ubraniach, tylko w jakiejś cienkiej, długiej koszuli, nie była dla mnie komfortowa.
-Poczekaj, zaraz cię trochę podniesiemy.- Nieznajomy schylił się na chwilę przy moim łóżku i nacisnął bliżej nieokreślony guzik, dzięki któremu góra mojego posłania zaczęła się powoli unosić do góry. Mogłam wygodnie oprzeć się o poduszkę i unieść dłonie do twarzy, by odgarnąć z niej niesforne włosy.
-Lepiej?- Spojrzał na mnie z dołu, a ja pokiwałam na jego słowa głową. Znów wstał, otrzepując biały fartuch i chwycił czarną teczkę w swoje dłonie.
-Patrz, Vinnie w końcu odzyskała swoje kolory!- Poinformowała towarzysza dziewczyna, a następnie ściągnęła worek kroplówki z metalowego stojaczka i odczepiła od wenflonu gumowy kabelek, a następnie wyciągnęła również nieprzyjemną igłę, do tej pory umiejscowioną w żyle. - Skoro już do nas wróciłaś, to możemy cię oficjalnie powitać w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym. Ja jestem Violet, a to mój przyjaciel, Connor. - Pokazała na niego dłonią, a następnie ściągnęła gumowe rękawiczki, żeby się ze mną przywitać. Podałam jej rękę i powtórzyłam ten gest również z niejakim Connor'em.
-Pewnie zastanawiasz się aktualnie, co tu takiego robisz i jak się do nas dostałaś, prawda?- Tym razem to blondyn się odezwał. -Nasza agencja zajmuje się przede wszystkim leczeniem osób chorych, które zostały dotknięte zarazą tajemniczego, zmutowanego grzyba. Potocznie nazywaliśmy to grzybicą, ale wirus ewoluował i przez cały czas pracujemy nad szczepionkami, by zatrzymać zarazę. Niestety jej zarodniki powoli rozprzestrzeniły się po całym świecie i zaczęły atakować pojedyncze jednostki w każdym kraju. W twojej Wielkiej Brytanii byli to nauczyciele. Aktualnie szkoła, do której chodziłaś, została objęta kwarantanną, a zainfekowanych przenieśliśmy do izolatek. -Zaczął mi tłumaczyć. -Jeżeli każdy dorosły mieszkaniec będzie przestrzegał kwarantanny, choroba się szybko nie rozprzestrzeni.
Moje oczy z każdym jego kolejnym słowem zaczynały się robić coraz większe. Czyli jednak tajemnicza organizacja nadal istniała? A gdzie się podziali ci wszyscy naukowcy, którzy przeprowadzali badania nad szczepionkami? Przecież zostali zakażeni przez zarodniki grzyba...
-Po co tak właściwie mnie tutaj ściągnęliście?- Zapytałam, krzyżując na piersi ręce. W mojej głowie rodziły się kolejne problemy, które chciałam z nimi rozstrzygnąć, ale musiałam być cierpliwa.
-Żebyś nam pomogła. Potrzebujemy młodych ludzi, którzy jeszcze nie osiągnęli wieku 20 lat. Po tym okresie dojrzewania organizm traci odporność na chorobę i potrafi zakazić się wdychanym powietrzem. Ludzie zainfekowani wytwarzają żółte, małe zarodniki, które wypuszczają przez usta. Dla dorosłego to jest dosłownie moment, chwila, aby się zarazić.
Natychmiastowo przypomniałam sobie scenę, kiedy nauczycielka nienaturalnie wygięła swoje ciało w łuk i wypuściła dziwaczny obłoczek o którym przed chwilą wspomniała Violet.
-To nie znaczy, że my jesteśmy zupełnie odporni na tę chorobę. Zainfekowani już od pierwszego etapu choroby próbują zrobić wszystko, żeby zarodniki przeniosły się na kolejną osobę. Dlatego młodzież musi zwracać szczególną uwagę na to, by nie zostać ugryzionym przez zakażonego człowieka. Wtedy wirus dostanie się do krwiobiegu, czym prędzej zaatakuje płuca i zacznie tworzyć w jego organizmie kolejne zarodnie, przedostające się do mózgu, aby w końcu wyrosnąć na czaszce.- Dziewczyna zaczęła żywo gestykulować.
Przyłożyłam dłoń do ust, żeby przypadkiem nie krzyknąć. Chris... Pani Baker go ugryzła. 
-Choroba dzieli się na cztery etapy. My potrafimy pomóc ludziom, którzy niedawno zainfekowali się grzybem. Resztę, będącą w poważniejszym stanie, musimy... Niszczyć.- Widziałam, że ostatnie słowo z trudem przeszło jej przez gardło. -Zawołaj Simpson'a, dobrze?- Zwróciła się do Connor'a, próbując natychmiastowo zmienić temat.
Chłopak kiwnął głową i ruszył w stronę szklanej ściany, w której były drzwi. Westchnęłam głośno, zerkając na blondynkę i uśmiechając się krzywo.
-Kolega pójdzie z tobą do centrali, a następnie zaprowadzi do pokoju, w którym będziesz mieszkała. Nie martw się, wszystkie twoje rzeczy zostały już zabrane, choć i tak nie sądzę, by były ci tutaj potrzebne. Organizacja zajmie się dosłownie wszystkim.- Po wypowiedzeniu tego, zerknęła w stronę innych łóżek, przy których czuwali młodzi pielęgniarze. -Niedługo dowiesz się czegoś więcej o naszej organizacji i od jutra rozpoczniesz specjalistyczne treningi, które przygotują cię do pracy w odpowiednim sektorze.
Czułam jak opada mi szczęka. Ja i praca w jakimś sektorze? Okej, może w domu zajmowałam się wszystkimi technicznymi pracami, ale za nic w świecie nie odnalazłabym się w wielkiej agencji, która chce ratować świat przed zarazą. Ponadto byłam jeszcze dzieckiem. Miałam na karku siedemnaście lat. Jak młodzież może zająć się takim wielkim problemem, którym był jakiś zmutowany wirus grzybicy?
Już miałam zacząć męczyć ją swymi kolejnymi pytaniami, które przewalały mi się w głowie, gdy nagle Violet odwróciła się do wyjścia z jasnego pomieszczenia i zatrzymała swój wzrok na dwójce chłopaków. Connor energicznie kroczył w naszą stronę, a za nim podążał ciemnowłosy chłopaczek, który przygryzał nerwowo dolną wargę.
-Ekspresowo, Simpson. Widzę, że kondycja ci się poprawiła?- Zapytała zgryźliwie moja opiekunka, uśmiechając się do nieco wystraszonego kolegi.
Ciemnowłosy chłopak o wielkich, czarnych oczach szczeniaka, podrapał się po swojej kręconej czuprynie i próbował jakimś cudem powstrzymać rumieńce, które czerwienią wylały mu się na chudych policzkach. Wzruszył jedynie ramionami i dopiero po chwili uniósł głowę nieco do góry, zatrzymując łagodne spojrzenie na mojej twarzy. Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, jakby na powitanie. Miał bardzo dziewczęcą, delikatną urodę, przez co stwierdziłam, że musi być ode mnie trochę młodszy. Ponadto jego zachowanie... Nie wydawał się być pewnym siebie chłopcem, który ma przerośnięte ego i uważa się za najlepszego. Ot- nastolatek z sąsiedztwa, albo gnębiony uczeń z liceum, który boi się swojego cienia. Wyraźnie odstawał od reszty zgromadzonych tutaj ludzi- jako jedyny nie nosił białego uniformu, przypominającego fartuchy laboratoryjne. Miał na sobie szary sweterek i zwyczajne, jeans'owe, proste spodnie.
-Cześć, jestem Bradley.- Wyciągnął w moją stronę rękę, ukazując rząd równych zębów. Jego głos nie zgrywał się za bardzo z ciałem. Barwa dźwięków, układających się w eleganckie powitanie była zbyt zachrypnięta i niska, ażeby mogła należeć do owej sierotki, stojącej przy moim łóżku.
Zerknęłam przelotem na Violet, która zakrywała usta długimi palcami. Wydawało mi się, że próbowała powstrzymać śmiech. Connor właśnie wziął się za składanie wszelkich kroplówek i zbieranie plastikowych, pustych pojemniczków, leżących na szufladzie obok łóżka. Następnie pomógł mi wstać i pilnował, czy przypadkiem nie zaliczę bliskiego spotkania z ziemią. Nawet chciał pomóc mi założyć ciapy, bo powiedział, że nadal jestem osłabiona i w każdej chwili mogę zemdleć.
-Do zobaczenia, Vinnie.- Rzekła cicho Violet, gdy zaczęliśmy z Bradley'em powoli zmierzać w stronę wyjścia.
Chwyciłam dół białej koszuli, która wisiała na mnie niczym na wieszaku i zostałam przepuszczona przez szklane drzwi jako pierwsza. Przełykając głośno ślinę, zamknęłam na chwilkę oczy, żeby móc wziąć głębszy wdech. Nadal trochę kręciło mi się w głowie, ale zebrałam wystarczająco dużo sił, żeby stawić czoła kolejnym wyzwaniom. No... Powiedzmy.
Wyszliśmy na długi korytarz, którego ściany były pomalowane na brązowo. Omijaliśmy coraz to kolejne drzwi, z których wychodzili ludzie ubrani w białe uniformy. Niektórzy zmierzali w swoją stronę spokojnym, może nawet nieco ospałym krokiem. Inni biegli prosto przed siebie, przytrzymując tylko boki fartucha i czarne teczki, kurczowo trzymane w dłoniach.
-Będziesz musiała się ze mną trochę pomęczyć.- Odezwał się w końcu Bradley, przyspieszając nieco kroku, aby znaleźć się tuż przy moim boku.
Wzruszyłam ramionami. Miałam tylko cichą nadzieję, że nie jest jakimś upierdliwym gościem, który będzie mi uprzykrzał tutaj życie.
-Na początek chcę ci powiedzieć, żebyś o nic się nie martwiła. Nastały ciężkie czasy dla nas i dla naszych rodziców, ale zobaczysz: już niedługo będzie dobrze.- Dodał czym prędzej, gdy zauważył, że spuściłam głowę w dół i wlepiłam swoje czarne tęczówki w kapcie na nogach.
Pokiwałam głową, zerkając na niego kątem oka. Przez cały czas chłopaczek wpatrywał się we mnie, unosząc brwi i czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Cóż... Byłam trochę ciężkim człowiekiem, jeżeli chodziło o zawieranie nowych przyjaźni. W szkole najlepszej przyjaciółki nie posiadałam. Kolegowałam się raczej z wszystkimi, choć moje towarzystwo mi w pełni wystarczało. Nie potrzebowałam kupy ludzi, żeby czuć się dobrze.
-Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym tak naprawdę powstała już dziesięć lat temu. Stworzył ją milioner, niejaki Leonard Maverick, którego ukochana żona bardzo ciężko zachorowała. Wtedy wirus jeszcze nie był taki powszechny i nie rozprzestrzeniał się w zastraszająco szybkim tempie. Zarodniki były wyjątkowo słabe i potrafiły przedostać się do płuc ludzi, którzy mieli naprawdę niską odporność. Jako, że pani Maverick była bardzo chorowita i natrafiła na nosiciela podczas przeziębienia, to... Było już po niej. W rozpaczy i desperacji Leonard powołał najlepszych naukowców, którzy mieli się zająć jego żoną i odnaleźć szczepionkę na przerażającą chorobę. Zbudował wielki ośrodek, który znalazł się na terenie opuszczonego szpitala w Waszyngtonie. Wydał miliony na badania, na kolejnych wynalazców, na lekarzy, pochodzących z całego świata. Wszyscy siedzieli w organizacji, przeprowadzali na jego żonie badania nocami i dniami, a później... Wzruszali jedynie ramionami, mówiąc mu, że nie potrafią jej uratować. Zainfekowana żona zmarła w przeciągu dwóch lat.
Zatrzymaliśmy się przy srebrnej windzie. Bradley nacisnął strzałkę na górę i spojrzał na mnie, unosząc jedną brew. Chyba zastanawiał się, czy rzeczywiście go słucham i czy jest jakikolwiek sens, żeby opowiadać mi to wszystko dalej. Pokiwałam zachęcająco głową i zmrużyłam oczy, wpatrując się w jego zamyśloną twarz.
Chłopak odetchnął i gdy już znaleźliśmy się w windzie, kontynuował historię.
-Wiesz... I tak dobrze, że żyła przez te dwa lata. Niektórzy umierają po kilku miesiącach, inni po kilku tygodniach, jeszcze inni mogą się męczyć kupę czasu, podobnie jak pani Maverick. Ale co to za życie, skoro twoim mózgiem kieruje jakieś paskudztwo, a ty nie masz kontroli nad swym ciałem i musisz zupełnie oddać się zarodnikom?
Po cichu przyznałam mu rację. Wolałabym umrzeć, aniżeli robić krzywdę innym.
-Myślałam, że organizacja się rozpadła, gdy wszyscy zostali zakażeni wirusem. Tak przynajmniej było napisane w gazetach.- Odezwałam się w końcu, wzruszając ramionami.
-Z jednej strony dziennikarze przedstawili prawdziwe informacje, ale z drugiej... Jest trochę inaczej.- Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. -Pilnujemy, żeby dorośli z innych miejsc w Stanach oraz pochodzący z dalekich kontynentów nie dowiedzieli się o naszym projekcie. Gdyby tylko usłyszeli, że młodzież zajmuje się ratowaniem świata, od razu rozwiązaliby naszą agencję. Musimy być naprawdę ostrożni. Nasi wspólnicy porozrzucani są po wszystkich krajach świata i w razie czego informują centralę, czy doszło do zakażenia i w jakim stopniu zagrożone jest życie ludzkie w obrębie wybuchu.
Drzwi od windy otworzyły się, ukazując kolejny długi, tym razem biały korytarz, wydający ciągnąć się w nieskończoność. Simpson przepuścił mnie jako pierwszą, a następnie przyspieszył kroku, żeby znów pojawić się przy moim boku i pokazywać, w którą stronę mamy iść.
-Muszę sobie wszystko na spokojnie poukładać w głowie.- Skrzywiłam się, próbując opanować rozległy materiał. Będąc członkiem MOPZ-u musiałam znać jego historię niczym własną kieszeń. -Kiedy dzieciaki zaczęły interesować się wirusem? Jak ta cała organizacja wystartowała ponownie, jednakże pod przywództwem młodzieży?
-Maverick miał córkę. Wtedy była jeszcze dzieckiem, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej matka jest poważnie chora. Później, gdy skończyła 14 lat, zmarł jej ojciec. Właśnie dlatego gazety pisały, że pięć lat temu organizacja się rozwiązała. Naukowcy próbowali przekazać jej wszystkie istotne informacje o wirusie, choć nie dali rady, bo sami odchodzili w szybkim czasie, gdy brakowało im opieki medycznej. Dziewczyna była na tyle zdeterminowana, że sama zaczęła przeszukiwać ich notatki, uczyć się, prosić swoich znajomych, którzy byli lepsi z chemii oraz biologii. Powoli, jakimś cudem, zebrała grupkę, którą zaczęła zarządzać. Ekipa rozrastała się, do organizacji trafiały coraz to zdolniejsze dzieciaki, można nawet powiedzieć, że byli geniuszami. Wtedy MOPZ podzielono na cztery sektory. Tak właśnie Joy Maverick została naszą szefową. Dzisiaj ma już dziewiętnaście lat i boimy się, że niedługo osiągnie wiek tej przeklętej dwudziestki. Jest wiele takich osób, które są z Joy praktycznie od początku i teraz będą musiały wyjątkowo uważać zna zarodniki, wydobywające się z zainfekowanych. Nie wiemy jak sobie bez nich poradzimy...
Zapadła niezręczna cisza. Nie miałam pojęcia jak pocieszyć chłopaka, tak więc po prostu spuściłam wzrok, wlepiając go w czubki swoich palców.
-Dobra, jesteśmy na miejscu.- Odezwał się w końcu mój brązowooki przewodnik.
Przed moimi oczami ukazała się rozległa ściana z wielkim, czarnym ekranem. Spojrzałam na nią niepewnie, a następnie ponownie przeniosłam wzrok na swojego towarzysza.
-Tutaj zaczyna się twoja przygoda z naszą agencją.- Pokazał dłonią na czarną plamę, przed którą się zatrzymaliśmy. -Bradley Will Simpson, sektor trzeci.- Powiedział nieco głośniej, przybliżając się nieco dziwnego urządzenia, zawieszonego niczym płaski telewizor.
-Rozpoznano.- Dziwny, damski, nieco zacinający się głos, przeciął powietrze. Ciemne tło rozjaśniło się automatycznie, ukazując białą linię, układającą się w fale. -Witam, panie Simpson. Miłego dnia.
Zaraz po tym ekran znów zgasł, a przy okazji dało się usłyszeć szum oraz delikatny szczęk, dobiegający gdzieś zza ekranu.
Odeszłam parę kroków w tył, otwierając szeroko buzię. Ściana rozdzieliła się na dwie części, tworząc przejście do zupełnie innego pomieszczenia.
Nastolatek kiwnął na mnie ręką, przechodząc przez zautomatyzowane drzwi. Ruszyłam niepewnym krokiem za nim i... Zaparło mi dech w piersi.
Uniosłam głowę do góry, nie wiedząc na co najpierw zwrócić uwagę. Czy na przezroczystą kopułę, która tworzyła sufit ogromnej auli, czy może na resztę dzieciaków, które pałętały się między biurkami, uśmiechając do siebie, kiwając głowami i porozumiewając się półsłówkami.
Znajdowaliśmy się chyba w samym sercu całej organizacji. Życie tętniło dopiero tutaj. Co chwilę słyszałam telefony, które odbierały młodsze ode mnie osoby, z zapytaniem, czy badania dobiegły końca. Inne biegały od biurka do biurka, roznosząc stertę papierów. Reszta przechodziła obojętnie obok naszej dwójki, nie wpatrując się nawet w mój dziwaczny strój. A przecież miałam na sobie tylko cienką koszulę (o trzy numery za dużą) oraz klapki, które z chęcią zabrałabym na basen.
Na wszystkich twarzach młodzieży w moim wieku, przeciskających się przez tłumy, widziałam... Powagę. I pewność siebie również. To nie była zwyczajna dzieciarnia, która chodziła do liceum i nie wiedziała, co chce w swoim życiu robić. To byli młodzi bohaterowie, starający się pomagać innym i mający świadomość dlaczego się tutaj znaleźli. Mogłabym przysiąc, że w oczach każdego, kogo wzrok wyłapywałam choć na sekundę, zauważałam nutę rodzicielskiego rozsądku. Coś jakby byli odpowiedzialni za to, co robią. Uniosłam wyżej brodę, biorąc głęboki wdech. Po moich płucach rozszedł się zapach zmęczenia, bólu ale i również nadziei.
-Chodź, Vinnie. Zaprowadzę cię do Maverick.
Nie odzywając się ani słowem, podążyłam za swoim przewodnikiem. Musieliśmy przejść wzdłuż intrygującego, wielkiego pomieszczenia, żeby w końcu dotrzeć do czarnych drzwi, na których widniała złota tabliczka: Joy Maverick oraz Archiwum.
-Czołem, Bradley!- Wysoka dziewczyna o czarnych, ściętych na jeża włosach, odwróciła się do nas przodem, gdy tylko weszliśmy do środka.- Witam również...- Tutaj zatrzymała się na chwilę, żeby zerknąć na dokumenty, leżące na biurku.- ...Vinnie Abbott. Cieszę się, że u nas jesteś.- Uśmiechnęła się szerzej, robiąc parę kroków w przód i opierając się biodrem o drewniany blat. Położyła dłonie na kolanach i zlustrowała mnie od stóp do głów, zagryzając dolną wargę. Intensywnie o czymś myślała.
Główna przedstawicielka Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym miała bardzo oryginalną, charakterystyczną urodę. Nie można jej było określić mianem delikatnej, słodkiej dziewczynki. Raczej dałabym jej tytuł pewnej siebie kobiety, która wie, czego od życia chce. Delikatnie zadarty nosek dodawał dziewczynie jeszcze więcej charakterku. Ot, z tymi włosami, długimi kolczykami i szarymi, chłodnymi oczętami, przypominała złośliwego chochlika.
Kiwnęłam łepetyną na przywitanie, stojąc na środku okrągłego pokoju. W skupieniu przyjrzałam się wszystkiemu, co tylko się tutaj znajdowało. Pomieszczenie różniło się od reszty. Panował tutaj półmrok, choć było całkiem przytulnie. Ściany zostały obite ciemnym drewnem, a na podłodze wyłożono czerwony dywan, który wykończono złocistymi akcentami. W centrum stał stary, również drewniany stół, na którym znajdowało się mnóstwo papierów oraz zgrabny, biały laptop. Po prawej stronie zauważyłam potężne, srebrzyste drzwi, które były otwarte. To właśnie na nie zwróciłam największą uwagę. Przypominały mi trochę wejście do skarbca, znajdującego się w banku. Może dlatego, że miały na środku pokaźną dźwignię obok której radośnie świecił się panel, oczekujący wbicia dobrego hasła? Robiąc jeden krok w przód mogłam zauważyć maleńki fragmencik wnętrza, do którego prowadziły owe drzwi. Wychwyciłam tylko pogrubioną literę "A", przymocowaną na metalowych półkach, na których spoczywały coraz to kolejne segregatory, z których wychodziły kartki.
 -Brad pewnie ci wszystko wyjaśnił.- Przyłożyła palce do brody, odwracając moją uwagę od tajemniczego pomieszczenia, które zapewne było archiwum MOPZ-u.
Tym razem Joy zerknęła na mojego towarzysza.
- Skoro znajdujesz się już w naszej organizacji, musisz wiedzieć, że stąd nie ma odwrotu. Nie chcemy ci robić krzywdy, Vinnie. Chcemy ci pomóc. Chcemy pomóc wszystkim, żeby życie znowu było takie samo, jak kiedyś. Potrzebujemy takich ludzi jak ty.- Pokazała na mnie palcem, posyłając mi ciepły uśmiech.
Czułam się... Dziwnie. Nie, dziwnie to zbyt mało powiedziane. Jeszcze nikt nigdy nie mówił mi takich słów, więc nie za bardzo wiedziałam, jak się w takiej sytuacji mam zachować.
-Dopóki wiem, że moim rodzicom nic nie jest, mogę spróbować.- Mruknęłam cicho, chwytając ponownie białą koszulę i zaczynając się nią bawić.- Ale muszę mieć pewność, że są cali, rozumiesz?
Joy uśmiechnęła się szerzej, chwytając białe kartki papieru, na które przed chwilą się patrzyła, żeby sprawdzić moje imię i nazwisko.
-Rozumiem. I będziesz ją miała, gdy tylko wyślemy Posłanniczkę do Wielkiej Brytanii.- Odpowiedziała powoli, unosząc wzrok znad kartek.- Teraz musisz niestety zaufać naszym słowom.
Przełknęłam głośno ślinę, zerkając kątem oka na Bradley'a. On również uśmiechnął się pewniej, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
-Jest ciężko... Ba! Jest bardzo ciężko. Ale jesteśmy dobrej myśli. Inaczej by tu nas nie było, Vinnie.- Ciągnęła dalej, tym samym, delikatnym tonem. Albo Joy przeszła jakieś szkolenie, dzięki któremu mogła manipulować ludźmi, albo naprawdę miała dobre zamiary.
Pokiwałam głową po raz kolejny, a następnie wzruszyłam ramionami. Nie miałam jej nic do powiedzenia, także wpatrywałam się w jedno miejsce na biurku- padło na żółty ołówek, zakończony różową gumeczką.
-Interesujesz się robotyką, nieprawdaż?- Wmurowało mnie. Automatycznie uniosłam ciemne oczy i uniosłam brwi, zagryzając dolną wargę. Zaczęłam skakać po bladej twarzy Maverick, która była tym faktem wyraźnie rozbawiona.
-Skąd wiesz?- Zapytałam. Musiałam wiedzieć skąd posiadają takie informacje. Przecież ich cała siedziba znajdowała się w Ameryce, a ja? Ja mieszkałam w zupełnie innym miejscu. Dzieliło nas tysiące kilometrów, a czułam się tak, jakbym była na spowiedzi u babci albo cioci.
Joy zaśmiała się dźwięcznie.
-Moja droga, musimy wiedzieć o naszych nowych rekrutach trochę więcej. Sądzisz, że gdybyś była zwyczajną, przeciętną przedstawicielką swojego wieku, trafiłabyś tutaj, do nas?
Zaraz, zaraz... Przecież ja byłam zwyczajną, przeciętną przedstawicielką swojego wieku. No, może trochę odstawałam od reszty, ale tutaj bardziej chodziło o to, że nie zachowywałam się jak dziewczyny. Nic poza tym.
-Ktoś musiał odebrać zainfekowanych z twojej szkoły. Przy okazji zabraliśmy wszystko, co należało do ciebie, a czego nie zdążyłaś wziąć ze sobą podczas ewakuacji.- Wtrącił się Bradley.- Reszty ci jeszcze nie powiemy, bo byś się nieco przeraziła. Nie jesteś gotowa.
Ewakuacja... Zmrużyłam oczy, wytężając umysł. Nie obchodziło mnie już to, czy szpiegowali mnie przez dłuższy czas, czy tylko od tego momentu, w którym zauważyłam czarny van na ulicy.
-Mój notatnik! Znaleźliście mój notatnik?- Zwróciłam się do Joy. On był dla mnie w tym momencie najważniejszy. To jedyne, co mi tak naprawdę zostało po tamtym życiu.
-Oczywiście, Abbott. Choć z przykrością muszę stwierdzić, że twoje zainteresowania nie będą się łączyły z tym, co będziesz robiła w organizacji.- Jej twarz wykrzywiła się delikatnie, jakby z obawy na moją reakcję. -Międzynarodowa Organizacja Pomocy Zainfekowanym podzielona jest na cztery sektory. Każdy z nich ma swoją odmienną funkcję. Choć wszystkie cztery różnią się od siebie diametralnie, jeden bez drugiego nie potrafiłby funkcjonować. Ciebie postanowiłam przydzielić do sektora pierwszego, mimo wcześniejszym błaganiom Bradley'a, iż potrzebna mu będzie pomoc przy pracach mechanicznych. Sektor pierwszy to misje w terenie. Będziesz się obracała wśród jednostek sprytnych, odważnych, zwinnych i silnych psychicznie, które zostają wysyłane na misje w teren. Są również odpowiedzialne za bezpieczeństwo organizacji. Gdy potrzeba jakiegoś konkretnego składniku do stworzenia kolejnej mikstury albo należy przelecieć pół świata, żeby przywieźć kolejnego zainfekowanego, zwracamy się właśnie do jedynki. Młodzież w tym sektorze potrafi bez problemu posługiwać się bronią białą oraz palną.
Zbladłam. No jak Boga kocham, odjęło mi nie tylko mowę, ale i również władzę w nogach!
-Sektor drugi to badania laboratoryjne oraz leczenie. Główne mózgi całej organizacji zajmują się wszelkimi badaniami dotyczącymi szczepionek oraz leczeniem zainfekowanych. Znajdują się tutaj młode osobistości posiadające rozległą wiedzę w dziedzinie biologii, chemii oraz fizyki. Są na tyle zdeterminowani, że potrafią przesiadywać całymi nocami w laboratorium i szykować przeróżne specyfiki. Nie boją się bólu, są cierpliwi i nie brzydzą się zainfekowanymi.
Słuchałam jej uważnie, próbując zapamiętać wszystko, co wypowiadała. Trochę ciężko mi było się jednak skupić, gdyż cały czas z tyłu głowy miałam "posługiwanie się bronią białą oraz palną".
-Sektor trzeci, czyli ten, do którego należy Bradley to robotyka oraz technika. Brad ze swoimi towarzyszami tworzą broń dla kolegów i naprawiają wszelkie urządzenia elektryczne. Niezwykle inteligentni, aczkolwiek nieco zamknięci w sobie.- Tutaj się na chwilę zatrzymała, spoglądając uważnie na Brad'a.- Kochają przesiadywać całymi godzinami nad projektami technicznymi i tworzyć coraz to nowe wynalazki, które przydadzą się do leczenia. W tym sektorze powstają najnowocześniejsze pomoce. Aktualnie pracują nad robotami. Choć w agencji mamy ich parę, to nadal nie jest to, o czym marzyli.
-Przecież mogę pomóc. Znalazłam parę ciekawych informacji w książkach, z chęcią się nimi podzielę!- Wtrąciłam się.
-Każda pomoc jest ważna, Vinnie, jednakże najbardziej potrzebujemy cię w jedynce. Oczywiście- kiedy będziesz miała chwilę, możesz wstąpić do chłopaków. Pewnie przyjmą cię z otwartymi ramionami. -Wyjaśniła spokojnie.- A teraz pozwól, że skończę swój wywód opisując sektor czwarty- pielęgniarstwo i organizacja. Jest to sektor, który podtrzymuje całą organizację na duchu. Młodzież w "czwórce" przekazuje informacje pozostałym sektorom i nadzoruje ich pracę. Ponadto niektóre jednostki pomagają przy badaniach laboratoryjnych i czuwają nad chorymi kolegami, gdy podczas misji stanie im się krzywda.- Westchnęła głośno, co chyba oznaczało, że już nie ma nic więcej na ten temat do powiedzenia.-Wszystkiego cię nauczymy. Tutaj każdy zaczynał od zera, Vinnie.- Zapewniła mnie Joy, która wyciągnęła z granatowej teczki białą plakietkę z czarną smyczą. Ruszyła w moją stronę i zatrzymała się dokładnie na przeciwko mnie, zakładając mi ją na szyję. -Witaj w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Zainfekowanym, Vinnie Abbott. Od teraz jesteś oficjalnym członkiem naszej agencji, reprezentującym sektor pierwszy.

Przez całą drogę do mojego pokoju Brad nie odzywał się ani słowem. Dreptaliśmy po długich, już cichych i oświetlonych korytarzach, wsłuchując się w bicie własnych serc i myśli, kołatających w umyśle. Cały ten czas głowiłam się nad moją funkcją w MOPZ-ie. Nim się obejrzałam, chłopak otworzył drzwi. Powinnam być bardziej uważna, gdzie idę. Przecież ciemnowłosy nie będzie chodził za mną krok w krok i mówił, gdzie co jest.
 Weszłam do pomieszczenia niepewnie, rozglądając się, żeby ocenić każdy kąt i dostrzec nawet najmniejszą wadę, ewentualnie okruszek, znajdujący się na podłodze.
Miejsce, w którym od dzisiaj miałam spać, wyglądało jak typowy pokój ucznia internatu. Ewentualnie jak szalupa w jakimś luksusowym statku. Nie był zbyt duży, ale miał wystarczającą przestrzeń do tego, by mieszkały tutaj dwie osoby i czuły się w miarę komfortowo. Ściany były pomalowane na ten sam, biały kolor, co korytarz. Klimat pomieszczenia zmuszał do wyprostowania pleców i zmazania głupkowatego uśmiechu z twarzy. Zdecydowanie nie był to przytulny pokój, w którym można było urządzać imprezy w pidżamach. Nie pasowały tutaj również kosmetyki, które miałam w zwyczaju rozwalać na biurku. Po lewej stronie, zaraz od wejścia, znajdowało się drugie pomieszczenie. Metalowe drzwi były trochę uchylone, a światło wewnątrz pozwoliło mi dojrzeć, iż była to łazienka. Dobiegał z niej znajomy szum wody, lecącej z kranu. Ktoś zdecydowanie czaił się w niej za drzwiami, ale mimo tego najpierw postanowiłam zapoznać się z miejscem do spania. Łóżka, tej samej wielkości, porozstawiane były po dwóch przeciwnych stronach, wzdłuż bocznych ścian. Za nimi znajdowały się nocne, metalowe szafki z trzema szufladami.
-Twoje łóżko.- Simpson pokazał palcem na posłanie znajdujące się po prawej. Na równo zaścielonym, granatowym prześcieradle z białym znaczkiem organizacji znajdowała się czarna, dość duża torba. Obok niej leżało parę kupek perfekcyjnie złożonych podkoszulek, tego samego koloru, co pościel na łóżku. Logo MOPZ wyraźnie odznaczało się na piersi, zaraz pod uroczym kołnierzykiem, zapinanym na trzy guziki. Na podłodze stały trzy pary butów- jedne wysokie, czarne, wiązane na dość spore sznurowadła, drugie całkiem zwyczajne, bo sportowe i również w ciemnym kolorze. Trzecią parą okazały się zwyczajne tenisówki.
-W środku są twoje rzeczy.- Odezwał się mój towarzysz. Niemalże od razu podeszłam do swojego posłania i rozpięłam torbę. Na samym wierzchu leżał mój zeszyt. Mój kochany szkicownik, w którym przechowywałam przeróżne projekty robotów.
Oczy mi się automatycznie zaświeciły. Wydobyłam swój skarb, przyciskając go do piersi. Wlepiłam wielkie, błyszczące ślepia w rozbawioną twarz chłopaka.
Ciemnowłosy jedynie zaśmiał się pod nosem, wkładając ręce w kieszenie od jeans'owych spodni.
-Miejmy nadzieję, że wystarczy ci miejsca do końca pobytu w agencji.
 Zrobiłam parę kroków do przodu, a następnie odwróciłam się w stronę Bradley'a tak, że znajdowałam się tyłem do okna. Chwyciłam wolną ręką białą plakietkę, która nadal znajdowała się na mojej szyi, luźno przez nią przewieszona. Vinnie Abbott, sektor 1- jak to dumnie brzmiało. Mimo wszystko nie widziałam się w misjach w terenie. Wolałam zostać w agencji i pomagać Brad'owi przy majsterkowaniu. To do tego byłam stworzona. Nie nadawałam się na drugą wersję Lary Croft czy James'a Bond'a.
-Dasz sobie radę.- Powiedział cicho, przechylając głowę na lewą stronę. -A teraz już ci nie będę przeszkadzał. Rozpakuj się i idź spać, bo jutro czeka cię bardzo ciężki dzień.- Otworzył zgrabnym ruchem drzwi i już miał z nich wychodzić, jednakże wyłonił swą kręconą czuprynę i zatrzymał zmartwione oczy na mojej przerażonej twarzy. -Śpij dobrze.
-Dobranoc.- Z pewnością tego nie usłyszał, bo wyszeptałam owy wyraz zaraz po tym, jak zamknął drzwi. Ów szczęk klamki wyraźnie zaintrygował osobę, znajdującą się w mojej (?) łazience.
-Simpson?- Rozpoznałam ten głos, choć nie mogłam sobie przypomnieć imienia jego właścicielki. Violet? Chyba tak to leciało.
Ciemnowłosa blondynka stanęła na przeciwko mnie, w granatowym turbanie na włosach oraz w szlafroku tego samego koloru.
-Vinnie! Mówiłam, że niedługo się spotkamy!- Uśmiechnęła się szeroko.
Również posłałam jej szeroki, nieco wymuszony grymas i zdjęłam swoją plakietkę z szyi.
-Do jakiego sektora cię przydzielili?- Zapytała, podchodząc do mnie i chwytając smycz z moimi danymi w locie.- No tak, jedynka. Mogłam się spodziewać. Coraz mniej rekrutów, coraz mniej chętnych...
Przełknęłam głośno ślinę. Nie wiedziałam czy słabość ów sektora wiązała się ze śmiercią dużej ilości przedstawicieli, czy może z czymś zupełnie innym. Nie mogłam wymyślić jakiegoś lepszego powodu, tak więc postanowiłam zacisnąć zęby i próbować się nie rozpłakać, albo nie zacząć żalić.
Violet pokręciła głową, oddając mi plakietkę i siadając na swoim łóżku. Zdjęła ręcznik z głowy i zaczęła wycierać mokre włosy, które przerzuciła przez jedno ramię.
-Jako dobra koleżanka, radzę ci wziąć szybki prysznic i zapoznać się bliżej z miękką poduszką.- Pokazała mi palcem na łóżko, które nadal było zaścielone.- Późna już godzina, wiesz? O tej porze to ja dawno śpię.- Nawet nie zdążyłam się rozpakować, jak polecił mi Bradley. Trudno. Najwyżej zrobię to jutro, jak jeszcze będę żyła.
Chwyciłam pidżamę i ruszyłam do łazienki. Przywitał mnie charakterystyczny, słodki zapach szamponu zmieszanego z cynamonowym płynem do kąpieli. Stanęłam przed lustrem, które było zaparowane. Wyciągnęłam prawą dłoń i przetarłam je jednym, pewnym ruchem. Ujrzałam znajomą, choć nieco bardziej zmartwioną twarz, naznaczoną licznymi piegami. Ciemne oczy wpatrywały się uważnie, pragnąc wyjaśnienia. Włosy natomiast jak zwykle żyły swoim życiem, wijąc się na głowie gdzie popadnie. Gorący prysznic dobrze mi zrobi.
Po odświeżającej kąpieli wyszłam cicho z łazienki. Światła już zostały zgaszone, więc pewnie Violet nie doczekała się na moją osobę i czym prędzej poszła spać. W sumie to dobrze. Nie miałam ochoty na żadne pogawędki. Usiadłam na łóżku. Sprężyny nieprzyjemnie zaskrzypiały, a materac delikatnie ugiął się pod moim ciężarem. Próbowałam powstrzymywać łzy, które napływały mi do oczu. Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? Dlaczego wybrali akurat mnie? Przecież na świecie żyje tysiące innych dzieciaków, które zapewne odnalazłyby się tutaj o wiele lepiej niż ja. Ścisnęłam dłonie w piąstki i przygryzłam dolną wargę, żeby tylko stłumić donośny szloch, próbujący się wydostać z moich ust. Nigdy bym tego nie przyznała, ale... Tak cholernie brakowało mi mamy. Jej idiotycznych komentarzy na temat mojego życia, jej przesadnego zachowania i tych wszystkich prób, które miały na celu zachęcić mnie do pójścia z nią do SPA. Jeszcze parę dni temu powiedziałabym, że zrobiłabym dosłownie wszystko, żeby tylko pozbyć się jej idiotycznego paplania, przesadnego przeżywania i jej wiecznego lamentowania o to, że złamał jej się paznokieć i przez to nie może iść na zakupy. A teraz? Teraz siedziałam tutaj całkowicie sama, wgapiając się w białe linoleum, na którym leżały nowe, granatowe kapcie, podarowane przez organizację. Ubrana byłam w miękką, ciemną pidżamę składającą się z szerokiej bluzki z logo MOPZ-u na piersi oraz długich, prostych spodenek dresowych. Niedawno zjadłam poznałam nowych, miłych ludzi w moim wieku. Nie. To wszystko było na nic. Czułam się tak, jakby te wszelkie drobne znajomości zniszczyły mi całe życie. Chciałam wrócić do domu. Chciałam, żeby ojciec na mnie nakrzyczał, że jest niezadowolony z faktu, iż znowu coś rysuję w swoim zeszycie. Nawet pozwoliłabym mu powiedzieć, że to idiotyczne bazgroły, a nie projekty przewodów do robotów. Gdy uniosłam wzrok do góry, mogłam ujrzeć znajomą czuprynę Violet, przytuloną do poduszki na łóżku znajdującym się na przeciwko. Dziewczyna westchnęła ciężko. Zapewne już dawno była po drugiej stronie i błądziła w krainie snów. Ja natomiast nie mogłam zasnąć. Wgapiałam się bez sensu w okno, przez które padało delikatne, srebrne światło księżyca, delikatnie muskające moją bladą cerę. Nie wiedziałam co robią teraz moi rodzice. Czy rzeczywiście martwili się o to, że mnie nie ma... Czy zaczęli jakieś dziwne poszukiwania, żeby mnie znaleźć. A może zadzwonili po policję?
Wyobraziłam sobie płaczącą mamę oraz przytulającego ją ojca. Poczułam jak moja dusza rozrywa się na milion kawałków, a wnętrzności przewracają na drugą stronę. Wtedy, w szpitalu, gdy chciałam, żeby mnie puściła... Byłam taka głupia! Mogłam wtulać się w jej ciało przez ten cały czas i nie puszczać jej ze swoich ramion. A teraz? Teraz już było za późno. Dopiero gdy była bardzo daleko ode mnie, zaczęłam doskonale słyszeć jej każde słowo. Każde zdanie, które wypowiedziała do mnie. Mamo, mamusiu... Zrobiłabym dla ciebie wszystko. Tylko wróć.
Pociągając nosem, podkuliłam nogi pod brzuch i wyciągnęłam je na materacu. Skrzypienie łóżka przecięło ciszę nocną i na chwilę zagłuszyło mój przyspieszony oddech, świadczący o tym, że męczyłam się z płaczem. Potężne łzy spływały mi po policzkach, plamiąc poduszkę, na której położyłam głowę. Przysunęłam rękę do twarzy, przecierając palcami mokrą od słonych kropel skórę. Otworzyłam usta, żeby wziąć głębszy wdech i nasunęłam na głowę miękki materiał koca. Byłam tylko ja i smutek, nie dający za wygraną. Musiałam sobie poradzić z nim sama. Zupełnie sama. Przecież nikt nie dostanie się do mojego wnętrza i nie poukłada wszystkich czarnych myśli. Musiałam stoczyć walkę sama ze sobą i zmusić się do wzięcia się w garść.

Płacz, zmęczenie i emocje w końcu pozwoliły mi zasnąć. Choć na chwilę odzyskałam spokój, który obezwładnił moje spięte ciało i przyprowadził harmonię. Nie chciałam się budzić. A jak już miałam otwierać oczy-  pragnęłam znaleźć się w swoim łóżku, słyszeć wrzask irytującego budzika i głos mamy, wołającej mnie na obiad. To już nie wróci. Nawet nie wiedziałam, kiedy ich znowu spotkam. Czy w ogóle ich kiedykolwiek zobaczę, będę mogła jeszcze raz dotknąć, przytulić...

sobota, 21 czerwca 2014

[2] Czułam jego oddech na swoim karku

Widząc dzieci w tragicznym stanie, niektórzy ludzie się zatrzymywali i pytali, czy wszystko w porządku. Inni dzwonili po pogotowie i tak naprawdę nie potrafili określić, co się mogło w szkole stać. Jeden facet stwierdził, że to chyba przyczyna tlenku węgla, który mógł nas otruć. Nie wiedziałam jak można było być takim idiotą. Tlenek węgla to przecież cichy zabójca. Gdyby się ulatniał, już dawno leżelibyśmy w szkole martwi.
Jakaś starsza pani zapytała leżącej obok mnie dziewczyny, gdzie są nauczyciele. Ta tylko zareagowała na to wybuchem płaczu, zakrywając podrapaną twarz.
Wychowawcy? Wychowawców już nie było. Dla mnie przestała istnieć taka praca, jak pedagog. Już nigdy więcej nie chciałam wracać do szkoły. Nawet nie mogłam spojrzeć na budynek liceum, bo bałam się, że z niego zaraz wyskoczą przerażające monstra, które dotychczas widziałam tylko w filmach.
Choć do tej pory cały czas myślałam o epidemii, to teraz w głowie miałam... Pustkę. Cholerną pustkę. Czułam się tak, jakby pozbawiono mnie wszystkich uczuć. Już nawet nie mogłam płakać, bo chyba skończyły mi się łzy. Chciałam do domu. Chciałam przytulić swoją mamę i wykrzyczeć ojcu w twarz, że to, o czym pisali w gazecie, to wcale nie były żarty. Odkaszlnęłam zalegającą w gardle ślinę, wypluwając resztki na ziemię. Poczułam, że śniadanie podchodzi mi do gardła. To było dla mnie zbyt dużo. Nigdy nie byłam silna psychicznie i choć czasem udawałam twardziela, to jak przychodziło co do czego, podkulałam ogon.
Po dłuższej chwili wszyscy mogli usłyszeć charakterystyczny odgłos syreny karetki pogotowia. Alarm odbijał mi się od ścianek czaszki, niemalże przerywając błony bębenkowe. Podniosłam głowę z chodnika i zatrzymałam błyszczące oczy na znajomym samochodzie, który właśnie wjechał na chodnik. Ratownicy medyczni wyskoczyli ze swojego pojazdu i ruszyli biegiem w naszą stronę, zajmując się pierwszymi dzieciakami, które leżały nieprzytomne na ziemi.
-Powiesz mi co się stało?- Poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na plecach. Zerknęłam na jednolity uniform, kątem oka zauważając plakietkę z imieniem i nazwiskiem dorosłej kobiety z opieki medycznej.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, nie potrafiąc z siebie nic wykrztusić. Choć próbowałam jej wszystko wytłumaczyć, słowa stanęły mi w gardle i nie chciały wyjść na zewnątrz. Lekarka jedynie poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu i schyliła się bardziej, żeby utrzymać ze mną kontakt wzrokowy.
-Poszkodowanych jest więcej, Christine. Trzeba wezwać wsparcie.- Odezwał się jej towarzysz.
-W środku szkoły...- Mruknęłam w końcu, przełykając boleśnie ślinę i spoglądając na jej jasne oczy.
-W szkole ktoś został?- Zapytała mnie ratowniczka medyczna, marszcząc brwi.
Pokiwałam głową w odpowiedzi, próbując się podnieść. Kobieta mi pomogła, a następnie machnęła na swojego partnera, który pobiegł za nią z apteczką za bramę terenu szkoły.
Choć pomoc już przyjechała, to ja nadal nie czułam się bezpieczna. Złapałam swe ramiona, przyciskając ręce do klatki piersiowej jak najmocniej i próbowałam powstrzymać dreszcze, przeszywające całe ciało. Usiadłam na chodniku, odgarniając mokre loki z twarzy. Lustrowałam każdą sylwetkę z osobna, oceniając jej stan. Większość dzieci była równie mocno wystraszona, co ja- to wszystko. Tylko niektóre osoby mogły pochwalić się większymi lub mniejszymi zadrapaniami.
W tłumie nigdzie nie mogłam znaleźć ani Carmen, ani Peter'a z Chris'em, Lucy czy jakiejkolwiek osoby z mojej klasy. Byłam pośród innych, nieprzytomnych jednostek, wgapiając się bezsensownie w chodnik, usłany ciałami. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Nawet nie podchodziłam do młodszych uczniów, aby im pomóc. Po prostu wpatrywałam się w ich wykrzywione bólem twarze. Wokół całego tego zamieszania zaczęli zbierać się kolejni ciekawscy ludzie, spoglądający na nas z wyraźnym zadziwieniem. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Szepty zaintrygowanych gapiów docierały do moich uszu i zalegały w tyle czaszki, tworząc nieprzyjemny szelest, połączony z rykiem przerażonych dzieciaków.
-Nie idźcie tam! Oni chcieli nas zabić!- Wrzasnęła za ratownikami jakaś dziewczyna, która właśnie siedziała na murku i odprowadzała ich wzrokiem. Niestety syreny kolejnych karetek, które tym razem zatrzymywały się na ulicy, zagłuszyły rozpaczliwą informację uczennicy.
Po moich  plecach przeszły dreszcze- przed oczami stanął mi obraz szalonej nauczycielki, duszącej Pete'a.
-Chodź, zajmiemy się twoją raną.- Męski głos zadźwięczał mi w prawym uchu. Wzdrygnęłam się, spoglądając na ratownika matowymi tęczówkami. Raną? Jaką raną? Przecież byłam cała i zdrowa, nie potrzebowałam żadnej opieki. Mimo to otworzyłam usta i pokiwałam głową na "tak", wstając z ziemi i ruszając w stronę pojazdu.
W momencie, kiedy lekarz pomagał mi wsiadać do karetki, pomyślałam o swoim bezcennym zeszycie i wszystkich rzeczach, które zostały w szkole. Przeklęłam siarczyście pod nosem, próbując powstrzymać łzy, wydostające się z moich ocząt tylko i wyłącznie z powodu złości. Przez tylne okienko, umiejscowione w drzwiach ambulansu, widziałam swoich znajomych ze szkoły, którymi zajęli się już kolejni przedstawiciele opieki medycznej. Syreny karetek ciągle przecinały szum wiatru i głośne silniki samochodów, poruszających się po pobliskiej ulicy.
Ratownik założył mi maseczkę z tlenem i zajął się dziewczyną siedzącą przede mną, która miała chyba złamaną rękę. Mój wzrok powędrował przez otwarte drzwi, w stronę szkoły. Budynek nadal stał niewzruszony, jakby zupełnie nic się nie stało... Zanim ratownicy zasłonili mi pole widzenia swoimi sylwetkami, moje czekoladowe tęczówki powędrowały jeszcze w stronę chodnika na przeciwko liceum.  Zaintrygował mnie czarny van. Na jego przyciemnione szyby wylewały się promienie jesiennego słońca. Chciałam przyjrzeć się mu jeszcze uważniej, ale podniesione głosy dorosłych ludzi świadczyły o tym, że muszę skupić całą uwagę na nich. Dopiero teraz zaniepokoiło mnie delikatne mrowienie na czole. Gdy dotknęłam skórę palcami, a następnie spojrzałam na opuszki- zobaczyłam na nich czerwoną maź. Jakim do cholery cudem nie czułam tego wcześniej? Może chodziło tutaj o emocje, które dopiero teraz powoli ze mnie ulatywały. Szok po wypadku minął, a organizm ponownie zaczynał reagować na silne bodźce ze środowiska zewnętrznego. Mimo tego jeszcze nie zwracałam uwagę na niektóre słowa, skierowane przez ratowników w stronę mojej osoby.
Drugi z lekarzy zaczął opatrywać mi ranę, przykładając białe gazy, nasączone jakąś zimną cieczą. Syknęłam cicho, bo trochę mnie zapiekło. Zmrużyłam oczy, starając się myśleć o czymś zupełnie innym. Nie mogłam opanować szybkiego bicia serca. Organ niemalże wyrywał mi się z klatki piersiowej, łamiąc żebra. Próbowałam brać głębsze wdechy, ale nawet maseczka z tlenem mi nie pomagała.
-Podamy ci coś na uspokojenie, dobrze?- Mruknął ratownik, kiedy skończył zajmować się moim zranionym czołem.
Kiwnęłam niepewnie łepetyną, biorąc dwa głębsze wdechy. Dopiero teraz zatrzymałam się dłużej na sylwetce nieznajomej dziewczyny. Rudowłosa, parę lat młodsza ode mnie. Kojarzyłam ją chyba ze szkolnej akademii, na której niedawno śpiewała. Cały czas trzymała się za prawą dłoń i przesuwała ją do tyłu, gdy lekarz ujmował ją w swoje ręce. Nawet przy delikatnym dotknięciu opuszkami palców, wydawała z siebie stłumiony okrzyk, świadczący o wielkim bólu. Aż ciarki przeszły mnie po plecach. Widziałam, jak cholernie musiała cierpieć przez złamaną rękę.
W końcu wyszłam z karetki o własnych siłach, zaopatrzona w jakieś lekarstwa, które rozlały po moim organizmie wyjątkowo nienaturalną obojętność i senność. Rozejrzałam się po okolicy, oceniając chodnik, na którym jeszcze przed chwilą leżała młodzież. Aktualnie wszyscy musieli rozejść się za taśmę, którą został odgrodzony teren. Na ulicy zrobił się korek, gdyż przed szkołę przyjechały również samochody policyjne.
Przed moim nosem przebiegła ekipa, ubrana w granatowe kombinezony oraz czarne kamizelki kuloodporne. Wszyscy mieli na głowach hełmy, a w rękach trzymali dość pokaźnej wielkości broń. Natychmiastowo zostałam złapana przez jednego z policjantów za ramię i przeprowadzona za karetkę pogotowia, dokładnie przed białą taśmą. Rozkazano mi nie zbliżać się do miejsca wypadku. Stanęłam niczym wryta, obok jakichś starych kobiet, które głośno plotkowały na temat całego zajścia. Zerknęłam na poruszającą się truchtem ekipę policjantów, która już znalazła się na terenie szkoły i szykowała do wejścia do placówki. Zacisnęłam z całej siły szczęki, rozglądając się naokoło. Czarny van, który jeszcze przed moim chwilowym pobytem w karetce, nagle zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu. Ślad po nim zaginął. Zmarszczyłam czoło, czując jak ktoś popycha mnie do przodu, na stojące tu uprzednio kobiety. Mężczyzna w jeans'owej kurtce schylił się pod białą taśmą i ruszył w stronę ekipy innych policjantów, znajdujących się przy radiowozie. Odczepił od swojego paska krótkofalówkę i przyłożył ją do ust. Nie mogłam dokładnie stwierdzić, co takiego mówił do głośniczka, ale wśród tego całego hałasu i zamieszania usłyszałam jedno, krótkie zdanie: "Potrzebne nam będzie wsparcie".
-Boże, Vinnie!
Odwróciłam się do tyłu, gdy jakiś znajomy głos wypowiedział moje imię. Mama niemalże od razu się rozpłakała, gdy tylko mnie zobaczyła. Zaczęła przeciskać się przez tłum gapiów, aby następnie chwycić mnie w ramiona i pocałować w samiutki czubek głowy. Wszyscy spoglądali na nas z zainteresowaniem, starając wsłuchać się rozmowę. Chyba mieli nadzieję, że dowiedzą się od nas czegoś więcej o tym całym cyrku przed  liceum.
-Mamo, nic mi nie jest... Dali mi tylko jakieś leki na uspokojenie, to wszystko. Na ten opatrunek nie zwracaj uwagi, zwykłe zadrapanie.- Próbowałam się od niej odkleić, ale z marnym skutkiem. Cały czas trzymała mnie w swoich ramionach, jakbym zaginęła na miesiąc albo i dłużej.
-Co się tu dzieje?- Zapytała.
Spojrzałam na nią smutnymi oczami, a następnie zerknęłam za nią- na to wszystko, co działo się gdzieś z boku. Słońce leniwie przebijało się przez złote liście. Ludzie nadal spieszyli się do pracy, samochody gnały przez ulice... Ktoś się śmiał, ktoś płakał. Pewna pani przywiązywała swojego pieska przy pobliskim daszku od piekarni. Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Tłumaczyć wszystko od początku? Wyjaśniać sprawę z prawdopodobnie zainfekowaną nauczycielką i wzbudzić w matce jeszcze większą panikę? Nie. Nie mogłam jej tego zrobić, przecież by mi tu zeszła na serce.
Pokręciłam głową, nic nie mówiąc.
Matka ujęła moją twarz w swoje zimne, drżące dłonie, a następnie chwyciła mnie za ramiona i pociągnęła w swoją stronę, zaczynając przeciskać się przez tłum obcych ludzi. Trzymała mnie jak najmocniej tylko potrafiła, bo czuła, że ledwo co stoję na nogach. Przeszłyśmy przez ulicę, kierując się w stronę naszego granatowego samochodu. Nie chciałam już patrzeć w stronę szkoły. Rodzicielka otworzyła mi drzwi ze strony pasażera i usadowiła na fotelu, zapinając pas bezpieczeństwa. Ułożyłam głowę na miękkim oparciu i przechyliłam ją na tyle, by oprzeć się o szybę. Dobrze, że mama mnie o nic więcej nie pytała. Po prostu odpaliła silnik i wyjechała na ulicę- w stronę domu. W stronę azylu, w którym mogłam odetchnąć. Marzyłam o tym, by w końcu usiąść na swoim łóżku i poczuć się bezpiecznie.
Nie odzywałyśmy się do siebie przez całą drogę powrotną. Dopiero wtedy, kiedy już znaleźliśmy się w domu, mama powiedziała, żebym się położyła w swoim pokoju i odpoczęła. Sama zeszła na dół, do kuchni i wzięła się za szykowanie obiadu. Wiedziała, że powiem jej o wszystkim dopiero wtedy, kiedy będę gotowa.
Przez dłuższy czas wpatrywałam się w szybę, przez którą przedzierały się złociste promienie słońca. Gdybym tylko mogła, pewnie wróciłabym na tereny szkoły i odnalazła swoją klasę, żeby zobaczyć, czy wszystko z nimi w porządku. Choć nigdy nie byłam ze swoimi rówieśnikami blisko, to nie chciałam, żeby stało im się coś złego.
Chwyciłam słuchawki, leżące na komodzie i czym prędzej podłączyłam je do mp4, żeby zagłuszyć czarne myśli jakąś typową, przyjemną muzyczką z gatunku pop, łagodzącą nerwy. Zanim odpaliłam pierwszy kawałek, usłyszałam grzmot, dobiegający z dołu. Ktoś z całej siły uderzył w stół pięścią, albo zamachnął się i rzucił na podłogę jakiś ciężki przedmiot. Podskoczyłam w miejscu, przykładając ręce do klatki piersiowej.
-Mamo?- Krzyknęłam dość głośno, odrzucając słuchawki na bok. Pewnie podczas przygotowywania obiadu spadły jej garnki, albo przez przypadek wywróciła taboret.
Przez parę chwil siedziałam nieruchomo, nasłuchując. Wstrętna cisza rozlewała się po domu, próbując grać ze mną w kotka i myszkę. Niemalże słyszałam przepływ krwi, dudniącej mi pomiędzy uszami. Mama nie odpowiedziała. Zamiast wziąć się w garść, siedziałam z podkulonymi nogami na łóżku, oczekując kolejnych dziwnych dźwięków.
-Mamo, nie żartuj sobie!- Znowu podniosłam głos, wykrzywiając usta w niepewnym uśmiechu. A może mnie nie usłyszała? Nie, na pewno by mi odpowiedziała. Miała wyczulony słuch.
Wstrzymałam oddech, przełykając ślinę.
Coś stoczyło się po schodach i upadło na sam dół. Złapałam kołdrę z całych sił, przyciągając ją do siebie. Chciałam się ukryć. W domu już nie było mojej mamy... A nawet jeśli, to nie byłyśmy tutaj tylko we dwie, zupełnie same.
Kolejny łomot, dobiegający z mojej łazienki, znajdującej się drzwi obok, zmusił mnie do zeskoczenia z łóżka. Chwytając pierwszy lepszy i cięższy przedmiot, którym okazała się być lampka nocna wyrwana z kontaktu, ruszyłam pędem przed siebie, wypadając drzwiami na korytarz. Otworzyłam z łoskotem zamknięte drzwi do łazienki, wypełniając płuca powietrzem. Nikogo tam nie było. Mój wzrok powędrował w stronę okna, które mogło narobić trochę hałasu, bo na dworze wiał silny wiatr, a ktoś zapomniał je zamknąć. Okej, może tutaj nic się nie stało, ale dźwięki dochodzące ze schodów i kuchni nie były zwykłym figlem, spowodowanym przez pogodę. Odetchnęłam ciężko, wycofując się z pomieszczenia tyłem i zaczęłam skradać się do schodów. Wyjrzałam na korytarz, wyciągając szyję i unosząc brodę.
Nic. Zero. Cisza. Albo ten ktoś wydostał się z mojego domu, albo bardzo dobrze ukrył swoją osobę.
Nie czekając na kolejny huk, zbiegłam na dół. Przeskoczyłam ostatnie dwa schodki i wylądowałam na czerwonym dywanie w przedpokoju.
-Mamo...?- Powtórzyłam nieco ciszej, biorąc głębszy wdech. Zakręciło mi się w głowie. Oparłam plecy o ścianę, przesuwając się powoli w stronę jadalni. Gdy już znalazłam się przy progu, delikatnie wychyliłam swoją sylwetkę, żeby ocenić, czy rzeczywiście nie stoi przy kuchence i czegoś nie gotuje na obiad. Czerwona papryka leżała na drewnianej desce. Dopiero połowa warzywa została pokrojona. Odrzuciłam lampkę na podłogę i chwyciłam duży nóż kuchenny, na którym jeszcze został czerwony sok posiekanego warzywa.
Następny hałas, tym razem dobiegający z ogródka, przeciął mój ciężki oddech. Musiałam wydostać się stąd jak najprędzej. W myślach powtarzałam słowo "błagam" niczym mantrę. Chciałam, żeby ten cały cyrk jak najszybciej się skończył. Najpierw artykuł, potem zaraza w szkole, teraz jakiś pieprzony złodziej... Pragnęłam, żeby do domu wreszcie wróciła matka razem z ojcem, żeby przytulili mnie do siebie jak najmocniej i powiedzieli, że będzie dobrze. Najbardziej bałam się tego, że zaraz potknę się o ciało nieprzytomnej, leżącej gdzieś we krwi, mamy. Albo co gorsza... Znajdę ją nienaturalnie bladą- martwą.
Wyleciałam bocznymi drzwiami na dwór. Rozejrzałam się naokoło, odbiegając parę metrów od domu i opierając się o płot, który oddzielał naszą posesję od ulicy.
Ktoś tu był. Ktoś definitywnie obserwował każdy, nawet najmniejszy mój ruch. To było dziwne, ale... Czułam jego oddech na swoim karku. Podążał za mną krok w krok. Chciał wykurzyć mnie z domu i mu się to udało. Odwróciłam się za siebie, unosząc ciężar ciała na palcach i nieco wyglądając na ulicę. Ten sam, czarny van, na którego zwróciłam uwagę przy szkole, stał po drugiej stronie ulicy, odbijając od swoich ciemnych szyb promienie słoneczne. Ciarki przeszły mi po szyi, a dłonie zaczęły się pocić z nerwów, przez co nóż nieco wyślizgiwał mi się z palców. Odwróciłam swoją sylwetkę w stronę drzwi prowadzących do kuchni. Przygryzłam dolną wargę, biorąc głębszy wdech, poprzedzony głuchym szlochem. Nie wiedziałam, co mam robić. Mojej matki nigdzie nie było. Ścisnęłam kuchenne ostrze, które trzymałam w dłoniach i już miałam zerkać w stronę drzwi, gdy nagle...
Poczułam ucisk w lewym ramieniu. Automatycznie się odwróciłam, spoglądając na zamaskowaną osobę, stojącą obok mnie. W moim ciele spoczywała cienka igła, która była początkiem małej, niepozornej strzykawki, wypełnionej przezroczystą cieczą. Zamachnęłam się nożem, przerywając czarny materiał bluzki napastnika. Niestety nie mogłam się dalej bronić, bo wróg obezwładnił mnie jednym zwinnym ruchem, zmuszając do wypuszczenia ostrza z palców. Nogi miałam niczym z waty. Runęłam na ziemię, próbując podtrzymać się w jakikolwiek sposób rękami, ale te również nie dały rady utrzymać mojego ciężaru ciała.  Rozszerzyłam oczy w niemym zadziwieniu i wyrwałam z ramienia strzykawkę, którą rzuciłam gdzieś na trawę. Próbowałam wstać, ale mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa, a obraz rozmazał się w jednym momencie, zaczynając wirować.
-Co ty...- Wydukałam jedynie, bo język również nie chciał ze mną współpracować. Otworzyłam szeroko oczy i wyciągnęłam ręce jak najdalej do przodu, wbijając paznokcie w ziemię i rwąc zieloną trawę, żeby przesunąć swoją sylwetkę choć parę centymetrów od nieznajomego. Syknęłam przeciągle, a następnie ostatkiem sił uniosłam brodę. Zauważyłam ciemną sylwetkę, która nachyliła się delikatnie, unosząc prawą dłoń do góry. Rozchyliłam wargi, chcąc pisnąć. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Czy właśnie teraz miał nastąpić mój koniec? Co się działo z matką? Napastnik zajął się najpierw nią, a teraz postanowił zabawić się również ze mną?  Poczułam, że wszystkie moje kończyny stają się twarde niczym z kamienia i zastygają w bezruchu. Chciałam krzyczeć, żeby ktoś mnie ratował, ale było już za późno... Pochłonęła mnie całkowita ciemność. 

niedziela, 15 czerwca 2014

[1] Proszę pani, wszystko w porządku?

Budzik zdecydowanie był moim najgorszym wrogiem. Codziennie rano słyszałam jego przerażający, irytujący dźwięk, który próbował mnie budzić do szkoły. Właśnie- PRÓBOWAŁ. Zazwyczaj wygrywał z moją osobą, jednakże bywały takie dni, kiedy po prostu zrzucałam go z szafki na podłogę i szłam spać dalej. Wtedy kończył grać swoją straszną melodię, obwieszczającą całemu światu, że jest siódma rano i jak nie ruszę swojego tyłka, to zaraz spóźnię się na autobus.
Cóż... Nic dziwnego, że na pierwszej lekcji zazwyczaj jeszcze spałam i zachowywałam się jak zombie. Choć muszę przyznać, że lubiłam widzieć te mocno poirytowane, czerwone twarze nauczycieli, próbujących mnie obudzić. Przy okazji jeszcze mówili:  "Abbott! Co ty robisz, że na każdej mojej lekcji wykorzystujesz zeszyt jako poduszkę?!".  Niestety- nie byłam grzeczną uczennicą, która odrabiała każde zadanie domowe. Pomińmy fakt, iż wszyscy mi mówili, że jestem bardzo zdolna i powinnam w końcu wziąć się do roboty, bo świetlana przyszłość przede mną. Z przyswajaniem wiedzy nie miałam żadnych problemów. Nie musiałam ślęczeć nad książkami jak inni, żeby dostać w miarę dobrą ocenę. Powiedzmy, że słuchałam na lekcji i jakoś mi leciało. Po prostu... Chciałam zdać do następnej klasy. Nie wykorzystywałam więc swojego wrodzonego talentu i nie pozwalałam określać się mianem klasowego kujona, który tylko kuje. Twierdziłam, że oceny w dzienniku nie były wyznacznikiem inteligencji. Z resztą nie interesowała mnie brytyjska literatura. O wiele bardziej wolałam słuchać nauczyciela na zajęciach z techniki, czy czytać książki o robotyce, wypożyczone w pobliskiej bibliotece, aniżeli zastanawiać się, jak zinterpretować fragment Shakespeare'a.
Byłam dość dziwną osobą, która raczej nie pasowała do społeczeństwa. Młodzież w moim wieku chodziła na imprezy, upijała się do nieprzytomności albo latała po mieszkaniach innych, urządzając dzikie, zakazane domówki. Ja w tym czasie siedziałam w domu z przetłuszczonymi włosami i zastanawiałam się nad tym, co rzeczywiście chciałabym w życiu robić. Moi rodzice nie należeli do najbogatszych, choć przyznam, ze żyło nam się całkiem przyzwoicie. Nie mogłam więc porzucać szkoły i zajmować się swoimi durnymi marzeniami, które i tak zapewne nigdy nie ujrzą światła dziennego. Miałam swoje sekrety i za nic w świecie nie chciałam ich zdradzać. Nawet mamie oraz tacie nigdy nie przyznałam się do tego, że bardzo chciałabym stworzyć robota na wzór prawdziwego człowieka. Nie chodziło mi o taką zwyczajną, sztuczną inteligencję, która składała się z blachy i wymawiała jakieś pojedyncze, zaprogramowane w procesorze słówka. Raczej myślałam o czymś większym. O czymś bardziej niepojętym dla przeciętnego Brytyjczyka.
Potrafiłam po szkole siedzieć tylko na łóżku i zapisywać w starym notesie to, co przyszło mi do głowy. Chciałam zbudować najprawdziwszą w świecie sylwetkę. Coś, co do złudzenia przypominałoby przedstawiciela naszego gatunku, a tak naprawdę... Tylko by go przypominało z wyglądu. Układ nerwowy można byłoby zastąpić dość skomplikowanym łączem wielu kabli i przewodów, które trafiłyby do wszystkich kończyn, przechodząc przez nogi, dłonie, prowizoryczną szyję, załączoną na metalowej rurce, aż w końcu docierałoby do serca- najważniejszego procesora, panującego nad całością.
Brzmi jak typowa, żelazna puszka, prawda? Nic bardziej mylnego. Co by było, gdyby owa konstrukcja dostała nasze wszystkie uczucia i myśli? Jakby kable i połączenia przykryć sztuczną, idealnie bladą skórą z niedoskonałościami, gdyby stworzyć szklane oczy, wytwarzające najprawdziwsze, słone łzy? Przerażające. Chore. Beznadziejne. Nierealne. Nawet gdyby takie coś doszło do skutku, z pewnością zapanowałoby nad całym światem, tworząc swoją własną, niezniszczalną armię, pokonującą wszystkich ludzi. Tak, zdecydowanie miałam bujną wyobraźnię. Z jednej strony to było moim przekleństwem, a z drugiej... Jednak fajnie mi się wymyślało te wszystkie bzdury, dzięki którym się nie nudziłam.
Jak zaczęłam interesować się takimi bzdurami, które zupełnie nie pasują do persony w moim wieku? Pewnego dnia zobaczyłam całkowicie przypadkowo na youtube film, który stworzył jakiś mężczyzna po studiach na automatyce oraz robotyce. Dowiedziałam się, że był zapalonym fanem sztucznej inteligencji i pragnął osiągnąć podobny do mojego, cel. Może właśnie dlatego wymarzyłam sobie stworzenie blaszanego człowieka z uczuciami? Po prostu zaraziłam się tym od niego.
Jednej nocy potrafiłam przejrzeć jego całe konto, żeby obejrzeć każdy pojedynczy filmik, składający się na kurs z podstaw robotyki. To właśnie dzięki niemu zaczęłam się interesować o wiele bardziej skomplikowanymi rzeczami i wtedy jego kopalnia wiedzy mi już nie wystarczała. Przekopywałam przeróżne strony, zaczynając od sprawdzania projektów studentów z Wielkiej Brytanii, którzy skończyli podobny kierunek co mój youtube'owy mentor. Na pewnym forum, opartym na technice, informatyce i bionice, ktoś polecił mi książkę Isaac'a Assimov'a pod tytułem "Ja, robot". Krok po kroku, kabelek po kabelku, godzina po godzinie, zaczynałam przyswajać wiedzę, o której nikt nie miał pojęcia. Chowałam książki przed rodzicami, żeby przypadkiem nie pomyśleli, że jestem jakaś opętana. Ponadto nie mieli pojęcia o tym, iż zeszyty szkolne rzucałam gdzieś w kąt i skupiałam całą swoją uwagę na zainteresowaniach. Jedynie czasami widzieli mnie z moim tajemniczym zeszytem w ręce, w którym zazwyczaj kreśliłam projekty, oparte na tych widzianych w Internecie.
To właśnie ja nosiłam spodnie w domu. Choć ojca miałam niezwykle surowego, to i tak potrafił znikać na całe dnie, aby później wrócić późnym wieczorem i położyć się spać. W zasadzie go rozumiałam i dlatego musiałam szybciej dorosnąć, bo moja matka zachowywała się jak francuski piesek.
Kto wkręcał żarówki w domu? Ja. Kto naprawiał kable, gdy przez przypadek zostały przerwane? Ja. Kto musiał rozkręcać komputer, bo mamusia go przegrzała? Ja. Czasami naprawdę sądziłam, że nie jestem dziewczyną. Nie zachowywałam się jak przedstawicielka płci pięknej. Wszyscy nazywali mnie typową chłopczycą, babrającą się w oleju i smarze. W sumie... Nie przeszkadzało mi to. Wiedziałam, że jestem jaka jestem i nic na to nie poradzę. Chociaż moja mama czasem kręciła nosem. O wiele bardziej wolałaby typową paniusię, z którą mogłaby pójść do SPA i zrobić paznokcie, niż wpatrywać się w córkę, załatwiającą wszystkie, typowo męskie sprawy. Pod tym względem jej się dziecko nie udało.
Jak zwykle wyciągnęłam rękę w stronę nocnej szafki, by wyłączyć budzik. Choć próbowałam się podnieść, to nie mogłam. Kołdra zacisnęła mi się wokół bioder, a poduszka wessała moją głowę niemalże do środka, nie dając się podnieść. Było mi tak błogo... Ot, najsłodsze więzienie, które jedną nogą trzymało mnie jeszcze w wspaniałej, nieziemskiej krainie snów. Tak bardzo nie chciało mi się wstawać do szkoły. Nawet przez chwilę pomyślałam o tym, by oszukać rodziców i udać, że jestem bardzo ciężko chora. Może jakieś zatrucie pokarmowe? Albo grypa? Wtedy mogłabym zostać samiutka w domu i zająć się swoim ukochanym zeszytem, w którym tworzyłabym coraz to nowe pomysły i wyobrażała sobie, że dotykam przewodów do robotów, które kosztowały majątek. Teraz czułam się tak, jakbym wróciła po jakiejś dzikiej imprezie i miała wielkiego kaca. Czy mnie przypadkiem nie przejechał wczoraj jakiś czołg? Do późna coś notowałam, szkicowałam i od tego intensywnego myślenia rozbolała mnie głowa. Ot- typowa osoba, która zdecydowanie powinna zostać w domu i nie przerażać swoim wyglądem przypadkowych przechodniów na ulicy. Gdy tylko spojrzałam w lustro, stojące na przeciwko łóżka, zauważyłam dobrze znaną, smukłą twarz. Już nie zwróciłam uwagi na delikatne piegi, którymi obsypane były moje policzki i nos. Nie obchodziło mnie również to, że nie zdążę już wyprostować swoich jakże beznadziejnych, kasztanowych loków, beztrosko opadających na ramiona. Załamałam się nad wielkimi workami pod czekoladowymi oczętami. Wyglądałam niczym chińczyk! Taki typowy, rasowy chińczyk z przymrużonymi ślepiami. Westchnęłam ciężko, przecierając bladą buzię dłońmi.
Zazwyczaj o tej porze słyszałam krzyk mamy, która ostrzegała mnie, że śniadanie jest już gotowe. Dziwne... Tym razem nikt się z dołu nie odezwał. Wywróciłam oczętami, próbując minimalnie zapanować nad chaosem, znajdującym się na mojej głowie. Zdążyłam jedynie związać czuprynę w niski kucyk i założyć pierwsze lepsze jeans'owe spodnie oraz bluzkę z krótkim rękawem, bo zerknęłam na zegarek i naprawdę się przeraziłam godziną, którą pokazywał.
Zbiegłam po schodach na dół i choć potykałam się o własne nogi, to w całości dotarłam do jadalni. Moim oczom ukazał się typowy, zwyczajny obrazek-tato siedział przy stole i czytał gazetę, mama właśnie zalewała gorącą wodę na herbatę dla mnie i stawiała świeżą, gorącą jajecznicę prosto z patelni. Mimo tego cała ta sytuacja wydawała mi się jakaś... Obca. Rodzice nawet nie przywitali się ze mną. Ba! Nie spojrzeli nawet na moją osobę, kiedy pojawiłam się w pomieszczeniu.
Usiadłam na swoim krześle, wpatrując się w szarą gazetę, która zasłaniała zadumaną twarz ojca. Moją uwagę przykuł pogrubiony, czarny napis na pierwszej stronie:  Początek epidemii.
Chwyciłam widelec, który właśnie podała mi mama i włożyłam sobie do buzi trochę jajecznicy.
-Znowu żartują z jakichś głupot, tato?- Zapytałam, gdy już przełknęłam pierwszy kęs. Mimo tego jakiś dziwaczny dreszcz przeszedł po moich plecach, gdy wyobraziłam sobie setki ciał ludzkich, cierpiących z powodu straszliwej choroby.
Ojciec zerknął na mnie niepewnie zza gazety, marszcząc swoje ciemne, gęste brwi. Zanim cokolwiek powiedział, wziął parę łyków kawy, którą przed chwilą zrobiła mu mama.
-Powinnaś zacząć słuchać wiadomości, a nie ciągle siedzieć w tym swoim pokoju i malować jakieś głupoty.- Mruknął nieprzyjemnie, odkładając gazetę na bok. Skrzywiłam się delikatnie, wypuszczając ze świstem powietrze.
-Daj spokój, przecież interesuję się otaczającym mnie światem, tylko... Ostatnio jakoś wolałam odciąć się od tego wszystkiego i skupić na swoich projektach. To są PROJEKTY, nie jakieś tam rysunki! Kiedy to wreszcie zrozumiesz?- Pokręciłam głową, odgarniając wolny kosmyk kasztanowych włosów, który opadł mi na czoło.
-Jedno i to samo.- Sprostował, przypatrując się mi uważnie.
Nie miałam ochoty z nim dyskutować. Raczej wątpiłam, że kiedykolwiek mnie zrozumie. Przecież to był George Abbott, który skończył studia i został prawnikiem. Humaniści i umysły ścisłe... Dwa inne światy, które zawsze będą ze sobą w pewnym stopniu rywalizowały.
Uniosłam jedną brew, jakoby w niemym oburzeniu. Nadal nie odpowiedział mi na pytanie, które w tym momencie najbardziej mnie nurtowało.
Ojciec przysunął szarą gazetę w moją stronę, odstawiając gorącą kawę na stole. Czym prędzej podniósł się z krzesła i odniósł talerz do zlewu. Okej, może był surowym opiekunem, ale nigdy nie zachowywał się w taki sposób. Zwykle chciał mi wszystko wytłumaczyć, a jak czegoś nie rozumiałam, to stawał na głowie, bym tylko jakoś rozwiązała ten problem i przestała się nim zadręczać. Teraz dał mi wyraźny sygnał do tego, bym sama się tym zajęła.
Prychnęłam cicho, chwytając prasę w dłonie. Znów zerknęłam na wielki napis, który przed paroma minutami mnie zaintrygował. Przekartkowałam parę stron do przodu i moim oczom ukazał się... Wielki, obszerny artykuł na temat domniemanej epidemii. Sprawa jednak nie była taka błaha, jak mi się z początku wydawało. Przełknęłam głośno ślinę, kątem oka obserwując swoją matkę, która przerwała na moment domowe czynności i zatrzymała na mnie wzrok, oczekując reakcji po przeczytaniu artykułu.

Tak naprawdę nie wiadomo, jak wytłumaczyć to, co się w dzisiejszych czasach dzieje. Informacja, którą dostaliśmy parę dni temu, wstrząsnęła całą redakcją. Teraz chcemy się podzielić nią z naszymi czytelnikami i przestrzec ich przed nieuleczalnym wirusem, rozprzestrzeniającym się w zastraszająco szybkim tempie.
Dokładnie 5 lat temu powołano specjalną organizację, która miała walczyć ze śmiertelnym, tajemniczym wirusem. Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o paskudnej zarazie, która zmieniała ludzi nie do poznania. Lekarze zajmowali się ciężko chorymi osobami w opuszczonym, poddanym kwarantannie szpitalu i próbowali  wyleczyć swoich pacjentów bardzo silnymi antybiotykami. Tłumaczyli, że to bardzo dziwna odmiana grzybicy, która potrafi dostać się do układu nerwowego. Stany Zjednoczone były jedynym państwem, w którym zainfekowani ludzie mogli próbować się wyleczyć. Agencja składała się z licznego grona doświadczonych naukowców, pracujących nad specjalistycznymi szczepionkami i przeprowadzającymi liczne badania dotyczące tajemniczego schorzenia. Niestety, jak się okazało po dwóch latach- owy wirus atakuje dojrzałe organizmy. Naukowcy, którzy przebywali najwięcej z zainfekowanymi, w bardzo krótkim czasie sami zostawali schwytani w szpony wirusa. Jednostka po jednostce wykruszała się, a ludzie umierali w wielkich męczarniach, dusząc się grzybnią, narastającą na ich skórze.
W organizacji ogłoszono czerwony alarm. Brakowało pracowników, lekarzy i wolontariuszy, którzy mogliby zajmować się chorymi. Ludzie załamywali ręce, bojąc się o każdy kolejny dzień.
Niestety wirus był na tyle silny, że zainfekował wszystkich przedstawicieli agencji, próbujących ratować pojedyncze jednostki.
Nikt nie wie, jak walczyć z zarazą. Ostatnią nadzieją była powyżej opisana, amerykańska organizacja. Wirus jednak okazał się silniejszy.
Liczba osób chorych w Ameryce zwiększa się z każdą kolejną sekundą. Umierają następne, niewinne osoby. Niektórzy ludzie zabijają zakażonych, aby zatrzymać ten przerażający proces.
Choć nasza Wielka Brytania leży wiele kilometrów dalej od samego serca wybuchu epidemii, jedno jest pewne- my będziemy następni, zaraz po Afryce oraz połowie Europy.

Chłonęłam czekoladowymi oczami każdą literkę, każde kolejne zdanie, układające mi się w straszliwą całość. Skakałam oczami po czarnej, wydrukowanej przepowiedni śmierci i próbowałam powstrzymać drżenie dolnej wargi. W końcu odłożyłam gazetę, zerkając niepewnie na ojca, który wpatrywał się w jakieś nieokreślone miejsce na podłodze. Nie. To nie mogła być prawda. Nie mogła.
-I c-co teraz?- Zapytałam cicho.
-Czekamy na pewną śmierć. -Mruknął kąśliwie ojciec, który zaczął się śmiać.
-George!- Zaprzeczyła głośno mama, która położyła mi ręce na ramionach. -To nie jest powód do śmiechu!
Przez ułamek sekundy mogłam odetchnąć z ulgą i rozluźnić spięte z nerwów mięśnie. Potrzebowałam takiego delikatnego, pozytywnego komentarza, który zadziałał na mnie kojąco.
-Tak, bo przecież żyjemy w filmie science-fiction.- Tata nie przestawał żartować, kręcąc głową z politowaniem.
Ja natomiast słuchałam ich z otwartą buzią, czując, jak długie paznokcie mojej matki powoli zaczynają wbijać mi się w skórę. Dopiero gdy syknęłam, odsunęła się ode mnie i oparła o szafkę, na której jeszcze przed chwilą gotowała się woda w elektrycznym czajniku.
-Zbieraj się do szkoły, Vinnie, bo znowu się spóźnisz.- Rozkazał poważnym tonem.
Serio? Po przeczytaniu takiego artykułu miałam tak po prostu pojechać do szkoły? Przecież ja nie wysiedzę w autobusie. Ba! Nie wysiedzę na lekcjach. Nie będę mogła się skupić nawet na technice, bo z tyłu głowy już do końca zostanie mi informacja o nadchodzącej epidemii.
-Zwariowałeś, George?- Obruszyła się matka. Tym razem to ona podniosła głos.
-Nie, to ty zwariowałaś. Sądzisz, że jakiś idiotyczny artykuł w gazecie może wprowadzić nas w paranoję? -Powoli zaczynał się irytować. -Wierzysz w jakieś głupoty, które nawet nie są poparte logicznymi argumentami? Skąd się wzięła ta organizacja? Kto dał na to pieniądze? Pewnie wiele ludzi w Ameryce nagle dostało kataru i dlatego tak panikują... Niech się dalej odżywiają w fast foodach, a takie właśnie będą efekty. -Spuścił głowę i wziął kolejny łyk kawy. Wyszedł z jadalni, uprzednio całując mamę w policzek i mierzwiąc mi dłonią włosy. Usłyszałam trzask drzwi frontowych, a następnie odpalany silnik samochodu.
To wszystko rzeczywiście brzmiało jak pieprzony scenariusz do filmu, który niedługo miał zostać wyświetlany w kinach. Nie wiedziałam, co mam robić. Wydawało mi się, że moja dusza uleciała gdzieś z ciała i krąży po pokoju, obserwując to wszystko z daleka. Miałam wrażenie, iż cała ta sytuacja dzieje się z daleka ode mnie, jakby mnie nie dotyczyła. Zerknęłam na mamę, a następnie na zegarek, który wisiał nad lodówką. Wskazówka niebezpiecznie brnęła w jedną stronę, oznajmiając, że zostało mi tylko dwadzieścia minut do rozpoczęcia lekcji. Cholerny czas. Ile godzin nam jeszcze zostało? W którym miejscu zatrzymała się zaraza? A może właśnie rozprzestrzeniała się nad Anglią, pieszcząc nozdrza niczego nie spodziewających się mieszkańców?... Pokręciłam z niedowierzaniem głową, próbując uwierzyć w słowa taty. Powtarzałam jego słowa niczym mantrę. To był tylko żart. Zwyczajny, idiotyczny żart.
Podróż do szkoły mimo wszystko ciągnęła mi się w nieskończoność. Obserwowałam każdego człowieka z osobna, przylegając plecami do zimnej szyby i zasłaniając twarz szalikiem, który owijał mi szyję. Wpadłam w jakąś psychozę. Miałam ochotę wyskoczyć przez okno, gdy tylko ktoś kichnął, bo myślałam, że to właśnie ten tajemniczy wirus, pochodzący z Ameryki. To było żałosne. Zachowywałam się zupełnie tak, jak moja matka- desperatka, wierząca w każde słowo. Musiałam się natychmiast ogarnąć, choć nie ukrywam- wyleciałam z pojazdu przystanek wcześniej, żeby nie mieć styczności z zakatarzonymi mieszkańcami.
Widząc znajomy budynek swojego liceum, odetchnęłam z ulgą. Miałam nadzieję, że choć w placówce odnajdę na chwilę spokój i gdy spotkam się ze znajomymi z klasy, znowu będę mogła pomyśleć o czymś zupełnie innym. W zasadzie mój umysł opróżnił się z niepotrzebnych przemyśleń zaraz po tym, gdy usłyszałam dzwonek na lekcje. Rzuciłam się biegiem do środka, nie zatrzymując się nawet w szatni. Po prostu leciałam przez zatłoczony korytarz, żeby odnaleźć swoją klasę i nie zostać wywołaną do odpowiedzi z literatury. Na szczęście parę metrów przed sobą zobaczyłam wyprostowaną niczym struna nauczycielkę, trzymającą pod pachą nasz dziennik. Poruszała się jak zwykle- powoli, z brodą uniesioną do góry. Westchnęłam, zdejmując w biegu szalik oraz płaszcz. Grzecznie się jej ukłoniłam i rzuciłam ciche "cześć" zebranym pod salą ludziom.
Gdy tylko weszłam do środka, od razu zajęłam swoje miejsce w czwartej ławce. Nie chciałam siadać zupełnie z tyłu i wzbudzać podejrzeń. Zwykle spoczywałam w rzędzie środkowym, żeby zasłaniał mnie ktoś z przodu, gdy ja w najlepsze drzemałam sobie na blacie, albo rozpracowywałam podstawowe układy i zespoły robotów. Tym razem miałam rozpracować podstawowy układ zasilania, sterowania i ruchu, choć gdy tylko otworzyłam swój pokreślony notatnik, od razu przypomniałam sobie o wybuchu epidemii. Nawet nie zdążyłam z nikim na ten temat porozmawiać, bo zaskoczył mnie dzwonek i profesorka.
Pani Baker była typową, mającą swój świat, nauczycielką literatury. Choć była jednostką wymagającą, stawiającą najgorsze oceny z esejów, to i tak potrafiła całymi godzinami gadać o swoim życiu i o kotach, których posiadała aż sześć. Typowa stara panna, która zaczynała miewać problemy z głową. Czasami gadała sama do siebie, albo powtarzała ostatnie wyrazy, gdy do nas mówiła. Ot, niby małe szczegóły, ale uczniowie je wszystkie wyłapywali.
-Dzisiaj nie pytam, bo się źle czuję. Mam migrenę, a gdy usłyszę wasze pozbawione uczuć odpowiedzi... Załamię się chyba jeszcze bardziej. Zapiszcie temat lekcji.- Powiedziała, otwierając dziennik i przejeżdżając palcem po liście obecności. Po klasie rozległo się charakterystyczne westchnięcie, świadczące o uldze, która zagościła zapewne w sercach wszystkich, nieprzygotowanych jednostek.
Baker odwróciła się tyłem do klasy i zaczęła pisać kredą słowo "temat". 
-Kto mi przypomni...?- Jednym uchem jej słuchałam, choć cały czas wpatrywałam się w swoje techniczne notatki oraz rozmyślałam o przewodach, zmieszanych z epidemią. Te wszystkie wątki tworzyły mieszankę wybuchową w mojej głowie.
-Proszę pani, wszystko w porządku?- Zapytała dziewczyna, która siedziała w pierwszej ławce, zaraz naprzeciwko tablicy. Dopiero teraz podniosłam wzrok z zeszytu. Wlepiłam czekoladowe tęczówki w tył sylwetki nauczycielki, która niebezpiecznie się zachwiała. Zupełnie tak, jakby nagle zrobiło jej się słabo. Pani Baker nadal trzymała prawą rękę w górze, jakby chciała kontynuować pisanie tematu, jednakże w jej palcach już nie spoczywała biała kreda. Po klasie rozległy się śmiechy oraz szepty, którym towarzyszyły złośliwe komentarze. Rozejrzałam się po swoich znajomych, marszcząc czoło i przygryzając dolną wargę ze zdenerwowania. Tylko nieliczni podnieśli się z krzeseł, nachylając do przodu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Sama odsunęłam krzesło, aby wyjrzeć zza rudej czupryny kolegi z przodu.
-Tak, Lucy. Dziękuję. Po prostu zakręciło mi się w głowie.- Odparła słabym głosem nauczycielka, która odwróciła się do nas przodem i delikatnie uśmiechnęła. Choć siedziałam w czwartym rzędzie, doskonale widziałam jej błyszczące się od potu czoło. Pani profesor podniosła kredę z podłogi i znów zaczęła kreślić na tablicy koślawe litery, które miały ułożyć się w temat lekcji dotyczący "Romea i Julii". Wzruszyłam ramionami, wracając do swoich projektów, zawartych w notesie. Całkowicie pochłonęło mnie bazgranie czarnych plam na marginesie. Takim sposobem próbowałam się odstresować. Przerwałam czynność dopiero wtedy, kiedy usłyszałam głuchy łomot, a następnie przerażone okrzyki.
Serce stanęło mi w gardle, gdy zauważyłam, że pani Baker upadła na ziemię. Zamknęłam notes, odrzucając długopis gdzieś na bok. Poderwałam się z miejsca i o mały włos nie zaczepiłam nogą o torbę, leżącą na podłodze w przejściu pomiędzy ławkami. Wszyscy rzucili się w stronę nauczycielki, która leżała niczym trup na twardej podłodze. Dziewczyny, siedzące najbliżej tablicy, kucnęły przy jej nieprzytomnym ciele i podjęły nieudolną próbę reanimacji, połączoną z desperackimi błaganiami, żeby wróciła do świata żywych.
-Czekajcie, cholera jasna! W taki sposób jej nie pomożecie!- Oburzył się jeden z moich kolegów, Peter Simons, który już wyciągał gumowe rękawiczki z plecaka i podręczną apteczkę. Dobrze, że w klasie mieliśmy takiego kogoś, kto uczęszczał na dodatkowe zajęcia z pierwszej pomocy. Chłopak odsunął dwójkę zapłakanych dziewcząt, a następnie kucnął przy nauczycielce. Chyba on jako jedyny zachował zimną krew. Reszta wpadła w panikę, łapiąc się za głowy i pytając samych siebie, co takiego mogło się stać i co było powodem jej nagłego omdlenia.
Podeszłam bliżej, omijając kolejne przerażone sylwetki uczniów, wpatrujących się w całą tę scenę z przerażeniem. W końcu znalazłam się za plecami Peter'a i mogłam bardziej przyjrzeć się bladej twarzy profesorki, która nienaturalnie się zapadła. Wyglądała jak śmierć z głębokimi, czarnymi oczodołami i kościstymi policzkami, aktualnie jeszcze wyraźniej zarysowanymi. Choć miała na karku dopiero czterdziestkę, to w ciągu tej jednej, maleńkiej chwili, dodałabym jeszcze połowę jej wieku.
Chłopak nachylił się nad jej szeroko rozwartymi, sinymi wargami. Próbował sprawdzić, czy kobieta oddycha. W klasie w końcu zapadła cisza. Wszyscy oczekiwaliśmy jakiejkolwiek informacji czy wskazówek, co robić dalej.
-Pete...- Zaczęłam niepewnie, zatrzymując spojrzenie na oczach pani profesor. Nie zostały zasłonięte ciężkimi, sinymi powiekami. Tęczówki błyszczały złowrogo, a źrenice wgapiały się niemrawo w jedno miejsce, gdzieś na suficie, przedstawiając nic innego, jak najzwyczajniejsze w świecie przerażenie, zmieszane z zaskoczeniem.
Białko, dotychczasowe delikatnie naznaczone maleńkimi żyłkami, poczęło przybierać intensywną, różową barwę, która z każdą kolejną chwilą zaczęła zamieniać się na czystą, szkarłatną czerwień. Pani Baker sapnęła, wypuszczając ze swoich ust żółty obłoczek bliżej nieokreślonych pyłków, które zachwiały się niebezpiecznie w powietrzu. Jakaś jedna dziewczyna pisnęła i odskoczyła od poszkodowanej, opierając się o ścianę i zakrywając usta, żeby powstrzymać odruch wymiotny. Kolega nie zdążył zerknąć w moją stronę, by zrozumieć, o co mi chodzi. Wystarczył jeden ułamek sekundy, dosłownie jeden moment, jedno mrugnięcie, żeby kobieta wyciągnęła swoje kościste dłonie w górę i złapała chłopaka za szyję. Zacisnęła na niej swoje długie palce i wbiła w skórę brudne, zbyt długie paznokcie, z których odrywały się resztki lakieru. Wygięła swój kręgosłup w łuk, opierając czubek głowy o podłogę i przesuwając się powoli w przeciwną stronę.
Odruchowo złapałam nauczycielkę za ręce i zaczęłam szarpać z całych sił, by tylko puściła Pete'a. Simons zrobił się cały czerwony na twarzy. Jego oczy wybałuszyły się nienaturalnie, a klatka piersiowa próbowała przyswoić powietrze. Nie dawał rady wziąć głębszego wdechu. To wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Okrzyki ludzi, którzy gromadzili się wokół naszej trójki, zostawały mi gdzieś w płucach, odbijając się od żeber. Z przerażeniem starałam się uratować kolegę, którego policzki przybierały już fioletową barwę.
-Kur... Kurwa...- Wystękał przez zaciśnięte zęby, chwytając za nadgarstki nauczycielki. Próbował oswobodzić się z żelaznego uścisku. Ona go... Dusiła. Nasza miła pani od literatury właśnie odbierała swojemu uczniowi życie.
-Puszczaj, do cholery!- Wrzasnęłam przez łzy, nie przestając szarpać i drapać ją po rękach. Nie dawałam rady. Profesorka wyglądała tak, jakby nagle opętały ją siły najgorszego zła. Jakby wstąpił w nią demon o nadprzyrodzonej mocy, którego nikt nie potrafił okrzesać.
Mój drugi kolega, Chris, złapał ją za głowę i próbował jakoś uspokoić, jednakże z marnym skutkiem. Pani Baker zatopiła w jego nadgarstku zęby, tworząc świeżą, obficie krwawiącą ranę w kształcie półksiężyca. Chłopak syknął przeciągle, puszczając jej ciało i przykładając zranioną rękę do ust.
Zerknęłam na Peter'a. Widziałam, jak życie z niego powoli ulatuje. Dłonie, które dotychczas były zaciśnięte na kościstych kończynach nauczycielki, przestały już walczyć, podobnie jak jego cała sylwetka, na wpół przytomna.
Młodzież nie wiedziała, co ma robić. Czy próbować ratować swojego kolegę, czy raczej uciekać stąd jak najdalej. Ja wiedziałam jedno- nie mogłam bronić życia pani Baker, skoro stała się naszym największym wrogiem.
Chris oprzytomniał. Podszedł do ściany, przy której stał metalowy stojak na mapy. Z całej siły zamachnął się zdrową ręką i wycelował prosto w głowę nauczycielki. Ta jęknęła z bólu, gdy tylko na jej czole pojawiła się głęboka rana. Jej twarz wykrzywiła się nienaturalnie, zwracając oblicze w moją stronę. Sama upadłam na tyłek, uderzając plecami o ławkę, znajdującą się za mną. Peter osunął się na ziemię, kuląc nogi do siebie i kaszląc głośno. Złapałam się dłonie, próbując je jakoś rozmasować. Włożyłam chyba całą swoją siłę w szarpanie nauczycielki.
-Zabiłeś ją... Zabiłeś ją, Chris...- Wyszeptała Lucy, która stanęła nad głową nieprzytomnej nauczycielki.
-To co, może miałem patrzeć jak dusi nam Peter'a?!- Wybuchnął nasz wybawca, odrzucając metalowy stojak na bok. Sam zaczął przypatrywać się ranie, która nadal obficie krwawiła. -Cholera, to nie jest normalne.
-Zadzwońcie po pogotowie...- Wyjęczałam, próbując wstać. Podczołgałam się pod Pete'a, przewracając go na plecy i odchylając jego głowę do tyłu, by lepiej mu było oddychać. Dopiero gdy się uspokoił, musiałam zmusić go do dalszego działania i przejścia do gabinetu pielęgniarki.
Trzeba było się stąd wydostać jak najszybciej. Chwyciłam na wpół przytomnego Peter'a za ramię, ciągnąc go w swoją stronę i zmuszając do tego, aby wstał. Reszta klasy już dawno wybiegła z pomieszczenia, rozchodząc się na korytarzu we wszystkie możliwe strony. Kątem oka zauważyłam, że Lucy wzięła telefon i zadzwoniła po karetkę.
Poszkodowany chłopak zerknął na mnie swoimi matowymi, zmęczonymi oczami, opierając się o moje ciało i próbując przyswoić powietrze. Widziałam, że to sprawia mu wielki ból, bo krzywił się przy każdym głębszym wdechu, trzymając jedną ręką gardło.
-Peter, musisz dać radę, słyszysz?- Stęknęłam, próbując utrzymać jego ciężkie ciało na prawym boku. Spojrzałam za siebie, żeby upewnić się, że kobieta nie ocknęła się po uprzednim ogłuszeniu ją. Na szczęście nadal leżała nieprzytomna w tym samym miejscu. Powoli zmierzaliśmy do wyjścia, słysząc swoje własne, szybkie bicie serca, wypełniające przerażające szelesty i szepty, zmieszane z łkaniem, odbijającym się po klasie.
Wyszliśmy na korytarz. Panował tu taki harmider, jakby była przerwa. Albo jakby nagle ogłosili ewakuację. Dziewczyny osuwały się po ścianach, zakrywając mokre od łez twarze swoimi dłońmi, chłopaki próbowali je uspokoić, ale z marnym skutkiem. Nie chodziło tutaj tylko o naszą klasę. Widziałam obce mi twarze z grup osób młodszych i starszych. Co się właśnie działo? Nie wierzyłam w to, co widziałam. Scena do złudzenia przypominała taką z najgorszego horroru. Niestety- tym razem nie oglądałam go na spokojnie w kinie, czy w domu przed telewizorem. To ja miałam być główną bohaterką, znajdującą się w samym środku akcji.
Oparłam się o zamknięte do sali drzwi, próbując opanować swój oddech. Myślałam, że zaraz zemdleję, dlatego kazałam Peter'owi usiąść na podłodze, żeby przypadkiem nie upadł na twardą posadzkę. Na szczęście zajęła się nim jakaś nieznajoma dziewczyna, która zaraz podała mu butelkę wody.
 Szklane okienko, przez które można było zaglądać do klasy, roztrzaskało się na milion kawałeczków, upadających na korytarzu. Przez wolną przestrzeń wydostała się blada, nabita szkłem, dłoń nauczycielki, która jeszcze przed chwilą leżała nieprzytomna, z rozbitą głową i dość solidną, głęboką raną na czole.
-Kurwa, zabarykadujcie ją!- Wrzasnęłam przez płacz, czując, jak szarpie mnie za włosy i stara się wciągnąć mnie do środka.
Wirus. On już tu jest. Otworzyłam szeroko oczy, ale nie mogłam zrobić zupełnie nic. Zaczęłam panikować, a to chyba było najgorsze. Artykuł, epidemia, walka o życie... Czy właśnie tak miał się zacząć pogrom ludzkości?
-Vinnie!- Usłyszałam krzyk koleżanki z równoległej klasy. Jej jasna czupryna zamajaczyła mi pomiędzy dwójką chłopaków, zajmujących się ręką, która ciągnęła mnie do wrót piekieł. Szarpnęłam głową do przodu, jakimś cudem odrywając się od drzwi. Czułam, jak pojedyncze kropelki potu spływają mi po czole... Osunęłam się na podłogę, prosto pod nogi znajomej.
 -Co to do cholery jest?- Zapytała mnie słabym głosem dziewczyna, która wsunęła dłonie pod moje ramiona i podniosła do góry. Odwróciłyśmy się przodem od wejścia, które już zostało zasłonięte długimi ławkami i krzesłami. Kobieta nadal waliła w drzwi, wydając z siebie nieludzkie, przerażające odgłosy, jakby ją obdzierali ze skóry.
-To koniec, Carmen. Pieprzony koniec, nadejście najgorszego.- Wyjęczałam, ocierając wierzchem dłoni nos, mokry od łez i poprawiając bluzkę, która podwinęła mi się do góry. Próbowałam powstrzymać drżenie ciała, ale nie mogłam. Moje nogi były niczym z waty, nie potrafiłam ustać bez pomocy swojej znajomej.
-Wszyscy nauczyciele zwariowali. Musieliśmy się ewakuować z sal, żeby nas nie pozabijali. Stali się jakimiś mutantami, odpornymi na ból.- Sapnęła, robiąc parę kroków w tył i wpadając na przypadkową osobę, która biegła z płaczem przez korytarz, w stronę wyjścia.
Naszą rozmowę przerwał krzyk, który niemalże rozdzierał bębenki w uszach. Spojrzałyśmy w tamtą stronę i musiałyśmy czym prędzej zejść z przejścia, bo staranowaliby nas inni uczniowie, pędzący we wrzasku przed siebie. Nagle wszyscy zaczęli panicznie przepychać się przez tłum, nie patrząc już na kolegów. Każdy chciał wydostać się jak najszybciej na zewnątrz.
Carmen stanęła na palcach, by zobaczyć, cóż takiego się stało.
-Kurwa. Chodź, szybko.- Drgnęła, chwytając moje ramię mocniej i ruszając pędem za innymi ludźmi. Nawet nie zdążyłam zapytać, o co chodzi. Utykając, podążyłam za nią. Kręciło mi się w głowie. Gdybym mogła, już dawno upadłabym twarzą o twardy beton.
Gdzieś wśród tego całego wrzasku dało się usłyszeć ten sam, przerażający dźwięk, który wydostawał się z naszej sali. Tym razem był o wiele bardziej intensywny. Zupełnie jakby... Nauczycielka wydostała się z dotychczasowego więzienia. Nie widziałam szczegółów, ale przez rysy swoich kolegów z liceum mogłam zauważyć trzy, wygięte w nienaturalny sposób, sylwetki, poruszające się powoli w naszą stronę.
-Nie patrz tam, uciekaj!- Carmen musiała puścić moją rękę, bo wszyscy zaczęli pchać się na wąskie schody, żeby dostać się do wyjścia. Wyciągnęłam w jej stronę otwartą dłoń, ale już nie miałam jak jej chwycić. Byłam zmuszona przeciskać się przez inne osoby, pochłaniające te najsłabsze jednostki i depczące młodsze dzieciaki.
Popchnęliśmy główne, duże drzwi, które prowadziły na dziedziniec przed szkołą. Ludzie wylali się na chodnik niczym jedna, złączona łzami i potem masa. Jesienne słońce zadziałało na nas kojąco. Utrzymało w przekonaniu, że wydostaliśmy się z tego piekła, które stworzyli... Bliscy, dobrze nam znani ludzie. Zwykle sądziłam, że szkoła jest miejscem, gdzie można czuć się najbezpieczniej. Po dzisiejszym wydarzeniu mój światopogląd zmieni się nie do poznania. Rozejrzałam się naokoło. Różnobarwne plamy ubrań młodzieży zlewały się ze sobą. Czułam, że cały mój przełyk został zdarty przez krzyk i słone łzy, które próbowałam połykać. Razem z wszystkimi biegliśmy przed siebie, prosto do bramy, która prowadziła na główną, ruchliwą ulicę. Będąc już na chodniku, poza terenami szkoły, osunęłam się na kolana, opierając czoło o kostkę brukową. Wokół siebie słyszałam stłumione szlochy innych i rozmowy dzieciaków, które dzwoniły do rodziców o pomoc i o to, żeby jak najszybciej po nich przyjechali. Inni wymiotowali z nadmiaru wrażeń, a reszta nie kończyła desperackiej ucieczki, wpadając prosto na ulicę i nawet nie zważając na nadjeżdżające samochody.

Koszmar?... Koszmar miał się dopiero zacząć.