Budzik zdecydowanie był moim najgorszym wrogiem. Codziennie
rano słyszałam jego przerażający, irytujący dźwięk, który próbował mnie budzić
do szkoły. Właśnie- PRÓBOWAŁ. Zazwyczaj wygrywał z moją osobą, jednakże bywały
takie dni, kiedy po prostu zrzucałam go z szafki na podłogę i szłam spać dalej.
Wtedy kończył grać swoją straszną melodię, obwieszczającą całemu światu, że
jest siódma rano i jak nie ruszę swojego tyłka, to zaraz spóźnię się na
autobus.
Cóż... Nic dziwnego, że na pierwszej lekcji zazwyczaj jeszcze
spałam i zachowywałam się jak zombie. Choć muszę przyznać, że lubiłam widzieć
te mocno poirytowane, czerwone twarze nauczycieli, próbujących mnie obudzić.
Przy okazji jeszcze mówili:
"Abbott! Co ty robisz, że na każdej mojej lekcji wykorzystujesz zeszyt
jako poduszkę?!". Niestety- nie
byłam grzeczną uczennicą, która odrabiała każde zadanie domowe. Pomińmy fakt,
iż wszyscy mi mówili, że jestem bardzo zdolna i powinnam w końcu wziąć się do
roboty, bo świetlana przyszłość przede mną. Z przyswajaniem wiedzy nie miałam
żadnych problemów. Nie musiałam ślęczeć nad książkami jak inni, żeby dostać w
miarę dobrą ocenę. Powiedzmy, że słuchałam na lekcji i jakoś mi leciało. Po
prostu... Chciałam zdać do następnej klasy. Nie wykorzystywałam więc swojego
wrodzonego talentu i nie pozwalałam określać się mianem klasowego kujona, który
tylko kuje. Twierdziłam, że oceny w dzienniku nie były wyznacznikiem inteligencji.
Z resztą nie interesowała mnie brytyjska literatura. O wiele bardziej wolałam
słuchać nauczyciela na zajęciach z techniki, czy czytać książki o robotyce,
wypożyczone w pobliskiej bibliotece, aniżeli zastanawiać się, jak
zinterpretować fragment Shakespeare'a.
Byłam dość dziwną osobą, która raczej nie pasowała do
społeczeństwa. Młodzież w moim wieku chodziła na imprezy, upijała się do
nieprzytomności albo latała po mieszkaniach innych, urządzając dzikie, zakazane
domówki. Ja w tym czasie siedziałam w domu z przetłuszczonymi włosami i
zastanawiałam się nad tym, co rzeczywiście chciałabym w życiu robić. Moi rodzice
nie należeli do najbogatszych, choć przyznam, ze żyło nam się całkiem przyzwoicie.
Nie mogłam więc porzucać szkoły i zajmować się swoimi durnymi marzeniami, które
i tak zapewne nigdy nie ujrzą światła dziennego. Miałam swoje sekrety i za nic
w świecie nie chciałam ich zdradzać. Nawet mamie oraz tacie nigdy nie
przyznałam się do tego, że bardzo chciałabym stworzyć robota na wzór
prawdziwego człowieka. Nie chodziło mi o taką zwyczajną, sztuczną inteligencję,
która składała się z blachy i wymawiała jakieś pojedyncze, zaprogramowane w
procesorze słówka. Raczej myślałam o czymś większym. O czymś bardziej
niepojętym dla przeciętnego Brytyjczyka.
Potrafiłam po szkole siedzieć tylko na łóżku i zapisywać w
starym notesie to, co przyszło mi do głowy. Chciałam zbudować najprawdziwszą w
świecie sylwetkę. Coś, co do złudzenia przypominałoby przedstawiciela naszego
gatunku, a tak naprawdę... Tylko by go przypominało z wyglądu. Układ nerwowy
można byłoby zastąpić dość skomplikowanym łączem wielu kabli i przewodów, które
trafiłyby do wszystkich kończyn, przechodząc przez nogi, dłonie, prowizoryczną
szyję, załączoną na metalowej rurce, aż w końcu docierałoby do serca-
najważniejszego procesora, panującego nad całością.
Brzmi jak typowa, żelazna puszka, prawda? Nic bardziej
mylnego. Co by było, gdyby owa konstrukcja dostała nasze wszystkie uczucia i
myśli? Jakby kable i połączenia przykryć sztuczną, idealnie bladą skórą z
niedoskonałościami, gdyby stworzyć szklane oczy, wytwarzające najprawdziwsze,
słone łzy? Przerażające. Chore. Beznadziejne. Nierealne. Nawet gdyby takie coś
doszło do skutku, z pewnością zapanowałoby nad całym światem, tworząc swoją
własną, niezniszczalną armię, pokonującą wszystkich ludzi. Tak, zdecydowanie
miałam bujną wyobraźnię. Z jednej strony to było moim przekleństwem, a z
drugiej... Jednak fajnie mi się wymyślało te wszystkie bzdury, dzięki którym
się nie nudziłam.
Jak zaczęłam interesować się takimi bzdurami, które zupełnie
nie pasują do persony w moim wieku? Pewnego dnia zobaczyłam całkowicie przypadkowo
na youtube film, który stworzył jakiś mężczyzna po studiach na automatyce oraz
robotyce. Dowiedziałam się, że był zapalonym fanem sztucznej inteligencji i
pragnął osiągnąć podobny do mojego, cel. Może właśnie dlatego wymarzyłam sobie
stworzenie blaszanego człowieka z uczuciami? Po prostu zaraziłam się tym od
niego.
Jednej nocy potrafiłam przejrzeć jego całe konto, żeby
obejrzeć każdy pojedynczy filmik, składający się na kurs z podstaw robotyki. To
właśnie dzięki niemu zaczęłam się interesować o wiele bardziej skomplikowanymi
rzeczami i wtedy jego kopalnia wiedzy mi już nie wystarczała. Przekopywałam
przeróżne strony, zaczynając od sprawdzania projektów studentów z Wielkiej
Brytanii, którzy skończyli podobny kierunek co mój youtube'owy mentor. Na pewnym
forum, opartym na technice, informatyce i bionice, ktoś polecił mi książkę Isaac'a Assimov'a pod tytułem "Ja,
robot". Krok po kroku, kabelek po kabelku, godzina po godzinie, zaczynałam
przyswajać wiedzę, o której nikt nie miał pojęcia. Chowałam książki przed
rodzicami, żeby przypadkiem nie pomyśleli, że jestem jakaś opętana. Ponadto nie
mieli pojęcia o tym, iż zeszyty szkolne rzucałam gdzieś w kąt i skupiałam całą
swoją uwagę na zainteresowaniach. Jedynie czasami widzieli mnie z moim
tajemniczym zeszytem w ręce, w którym zazwyczaj kreśliłam projekty, oparte na
tych widzianych w Internecie.
To właśnie ja nosiłam spodnie w domu. Choć ojca miałam
niezwykle surowego, to i tak potrafił znikać na całe dnie, aby później wrócić
późnym wieczorem i położyć się spać. W zasadzie go rozumiałam i dlatego
musiałam szybciej dorosnąć, bo moja matka zachowywała się jak francuski piesek.
Kto wkręcał żarówki w domu? Ja. Kto naprawiał kable, gdy
przez przypadek zostały przerwane? Ja. Kto musiał rozkręcać komputer, bo mamusia
go przegrzała? Ja. Czasami naprawdę sądziłam, że nie jestem dziewczyną. Nie
zachowywałam się jak przedstawicielka płci pięknej. Wszyscy nazywali mnie
typową chłopczycą, babrającą się w oleju i smarze. W sumie... Nie przeszkadzało
mi to. Wiedziałam, że jestem jaka jestem i nic na to nie poradzę. Chociaż moja
mama czasem kręciła nosem. O wiele bardziej wolałaby typową paniusię, z którą
mogłaby pójść do SPA i zrobić paznokcie, niż wpatrywać się w córkę,
załatwiającą wszystkie, typowo męskie sprawy. Pod tym względem jej się dziecko
nie udało.
Jak zwykle wyciągnęłam rękę w stronę nocnej szafki, by
wyłączyć budzik. Choć próbowałam się podnieść, to nie mogłam. Kołdra zacisnęła
mi się wokół bioder, a poduszka wessała moją głowę niemalże do środka, nie
dając się podnieść. Było mi tak błogo... Ot, najsłodsze więzienie, które jedną
nogą trzymało mnie jeszcze w wspaniałej, nieziemskiej krainie snów. Tak bardzo nie
chciało mi się wstawać do szkoły. Nawet przez chwilę pomyślałam o tym, by
oszukać rodziców i udać, że jestem bardzo ciężko chora. Może jakieś zatrucie
pokarmowe? Albo grypa? Wtedy mogłabym zostać samiutka w domu i zająć się swoim
ukochanym zeszytem, w którym tworzyłabym coraz to nowe pomysły i wyobrażała
sobie, że dotykam przewodów do robotów, które kosztowały majątek. Teraz czułam
się tak, jakbym wróciła po jakiejś dzikiej imprezie i miała wielkiego kaca. Czy
mnie przypadkiem nie przejechał wczoraj jakiś czołg? Do późna coś notowałam,
szkicowałam i od tego intensywnego myślenia rozbolała mnie głowa. Ot- typowa
osoba, która zdecydowanie powinna zostać w domu i nie przerażać swoim wyglądem
przypadkowych przechodniów na ulicy. Gdy tylko spojrzałam w lustro, stojące na
przeciwko łóżka, zauważyłam dobrze znaną, smukłą twarz. Już nie zwróciłam uwagi
na delikatne piegi, którymi obsypane były moje policzki i nos. Nie obchodziło
mnie również to, że nie zdążę już wyprostować swoich jakże beznadziejnych,
kasztanowych loków, beztrosko opadających na ramiona. Załamałam się nad
wielkimi workami pod czekoladowymi oczętami. Wyglądałam niczym chińczyk! Taki
typowy, rasowy chińczyk z przymrużonymi ślepiami. Westchnęłam ciężko,
przecierając bladą buzię dłońmi.
Zazwyczaj o tej porze słyszałam krzyk mamy, która ostrzegała
mnie, że śniadanie jest już gotowe. Dziwne... Tym razem nikt się z dołu nie
odezwał. Wywróciłam oczętami, próbując minimalnie zapanować nad chaosem,
znajdującym się na mojej głowie. Zdążyłam jedynie związać czuprynę w niski
kucyk i założyć pierwsze lepsze jeans'owe spodnie oraz bluzkę z krótkim
rękawem, bo zerknęłam na zegarek i naprawdę się przeraziłam godziną, którą
pokazywał.
Zbiegłam po schodach na dół i choć potykałam się o własne
nogi, to w całości dotarłam do jadalni. Moim oczom ukazał się typowy, zwyczajny
obrazek-tato siedział przy stole i czytał gazetę, mama właśnie zalewała gorącą
wodę na herbatę dla mnie i stawiała świeżą, gorącą jajecznicę prosto z patelni.
Mimo tego cała ta sytuacja wydawała mi się jakaś... Obca. Rodzice nawet nie
przywitali się ze mną. Ba! Nie spojrzeli nawet na moją osobę, kiedy pojawiłam
się w pomieszczeniu.
Usiadłam na swoim krześle, wpatrując się w szarą gazetę,
która zasłaniała zadumaną twarz ojca. Moją uwagę przykuł pogrubiony, czarny
napis na pierwszej stronie: Początek epidemii.
Chwyciłam widelec, który właśnie podała mi mama i włożyłam
sobie do buzi trochę jajecznicy.
-Znowu żartują z jakichś głupot, tato?- Zapytałam, gdy już
przełknęłam pierwszy kęs. Mimo tego jakiś dziwaczny dreszcz przeszedł po moich
plecach, gdy wyobraziłam sobie setki ciał ludzkich, cierpiących z powodu
straszliwej choroby.
Ojciec zerknął na mnie niepewnie zza gazety, marszcząc swoje
ciemne, gęste brwi. Zanim cokolwiek powiedział, wziął parę łyków kawy, którą
przed chwilą zrobiła mu mama.
-Powinnaś zacząć słuchać wiadomości, a nie ciągle siedzieć w
tym swoim pokoju i malować jakieś głupoty.- Mruknął nieprzyjemnie, odkładając
gazetę na bok. Skrzywiłam się delikatnie, wypuszczając ze świstem powietrze.
-Daj spokój, przecież interesuję się otaczającym mnie
światem, tylko... Ostatnio jakoś wolałam odciąć się od tego wszystkiego i
skupić na swoich projektach. To są PROJEKTY, nie jakieś tam rysunki! Kiedy to
wreszcie zrozumiesz?- Pokręciłam głową, odgarniając wolny kosmyk kasztanowych
włosów, który opadł mi na czoło.
-Jedno i to samo.- Sprostował, przypatrując się mi uważnie.
Nie miałam ochoty z nim dyskutować. Raczej wątpiłam, że
kiedykolwiek mnie zrozumie. Przecież to był George Abbott, który skończył
studia i został prawnikiem. Humaniści i umysły ścisłe... Dwa inne światy, które
zawsze będą ze sobą w pewnym stopniu rywalizowały.
Uniosłam jedną brew, jakoby w niemym oburzeniu. Nadal nie
odpowiedział mi na pytanie, które w tym momencie najbardziej mnie nurtowało.
Ojciec przysunął szarą gazetę w moją stronę, odstawiając
gorącą kawę na stole. Czym prędzej podniósł się z krzesła i odniósł talerz do
zlewu. Okej, może był surowym opiekunem, ale nigdy nie zachowywał się w taki
sposób. Zwykle chciał mi wszystko wytłumaczyć, a jak czegoś nie rozumiałam, to
stawał na głowie, bym tylko jakoś rozwiązała ten problem i przestała się nim
zadręczać. Teraz dał mi wyraźny sygnał do tego, bym sama się tym zajęła.
Prychnęłam cicho, chwytając prasę w dłonie. Znów zerknęłam
na wielki napis, który przed paroma minutami mnie zaintrygował. Przekartkowałam
parę stron do przodu i moim oczom ukazał się... Wielki, obszerny artykuł na
temat domniemanej epidemii. Sprawa jednak nie była taka błaha, jak mi się z
początku wydawało. Przełknęłam głośno ślinę, kątem oka obserwując swoją matkę,
która przerwała na moment domowe czynności i zatrzymała na mnie wzrok,
oczekując reakcji po przeczytaniu artykułu.
Tak naprawdę nie
wiadomo, jak wytłumaczyć to, co się w dzisiejszych czasach dzieje. Informacja,
którą dostaliśmy parę dni temu, wstrząsnęła całą redakcją. Teraz chcemy się
podzielić nią z naszymi czytelnikami i przestrzec ich przed nieuleczalnym
wirusem, rozprzestrzeniającym się w zastraszająco szybkim tempie.
Dokładnie 5 lat temu powołano
specjalną organizację, która miała walczyć ze śmiertelnym, tajemniczym wirusem.
Wtedy jeszcze nikt nie słyszał o paskudnej zarazie, która zmieniała ludzi nie
do poznania. Lekarze zajmowali się ciężko chorymi osobami w opuszczonym,
poddanym kwarantannie szpitalu i próbowali wyleczyć swoich pacjentów bardzo silnymi
antybiotykami. Tłumaczyli, że to bardzo dziwna odmiana grzybicy, która potrafi
dostać się do układu nerwowego. Stany Zjednoczone były jedynym państwem, w
którym zainfekowani ludzie mogli próbować się wyleczyć. Agencja składała się z
licznego grona doświadczonych naukowców, pracujących nad specjalistycznymi
szczepionkami i przeprowadzającymi liczne badania dotyczące tajemniczego
schorzenia. Niestety, jak się okazało po dwóch latach- owy wirus atakuje
dojrzałe organizmy. Naukowcy, którzy przebywali najwięcej z zainfekowanymi, w
bardzo krótkim czasie sami zostawali schwytani w szpony wirusa. Jednostka po
jednostce wykruszała się, a ludzie umierali w wielkich męczarniach, dusząc się
grzybnią, narastającą na ich skórze.
W organizacji
ogłoszono czerwony alarm. Brakowało pracowników, lekarzy i wolontariuszy,
którzy mogliby zajmować się chorymi. Ludzie załamywali ręce, bojąc się o każdy
kolejny dzień.
Niestety wirus był na
tyle silny, że zainfekował wszystkich przedstawicieli agencji, próbujących
ratować pojedyncze jednostki.
Nikt nie wie, jak
walczyć z zarazą. Ostatnią nadzieją była powyżej opisana, amerykańska
organizacja. Wirus jednak okazał się silniejszy.
Liczba osób chorych w
Ameryce zwiększa się z każdą kolejną sekundą. Umierają następne, niewinne
osoby. Niektórzy ludzie zabijają zakażonych, aby zatrzymać ten przerażający
proces.
Choć nasza Wielka
Brytania leży wiele kilometrów dalej od samego serca wybuchu epidemii, jedno
jest pewne- my będziemy następni, zaraz po Afryce oraz połowie Europy.
Chłonęłam czekoladowymi oczami każdą literkę, każde kolejne
zdanie, układające mi się w straszliwą całość. Skakałam oczami po czarnej,
wydrukowanej przepowiedni śmierci i próbowałam powstrzymać drżenie dolnej wargi.
W końcu odłożyłam gazetę, zerkając niepewnie na ojca, który wpatrywał się w
jakieś nieokreślone miejsce na podłodze. Nie. To nie mogła być prawda. Nie
mogła.
-I c-co teraz?- Zapytałam cicho.
-Czekamy na pewną śmierć. -Mruknął kąśliwie ojciec, który
zaczął się śmiać.
-George!- Zaprzeczyła głośno mama, która położyła mi ręce na
ramionach. -To nie jest powód do śmiechu!
Przez ułamek sekundy mogłam odetchnąć z ulgą i rozluźnić
spięte z nerwów mięśnie. Potrzebowałam takiego delikatnego, pozytywnego
komentarza, który zadziałał na mnie kojąco.
-Tak, bo przecież żyjemy w filmie science-fiction.- Tata nie
przestawał żartować, kręcąc głową z politowaniem.
Ja natomiast słuchałam ich z otwartą buzią, czując, jak
długie paznokcie mojej matki powoli zaczynają wbijać mi się w skórę. Dopiero
gdy syknęłam, odsunęła się ode mnie i oparła o szafkę, na której jeszcze przed
chwilą gotowała się woda w elektrycznym czajniku.
-Zbieraj się do szkoły, Vinnie, bo znowu się spóźnisz.-
Rozkazał poważnym tonem.
Serio? Po przeczytaniu takiego artykułu miałam tak po prostu
pojechać do szkoły? Przecież ja nie wysiedzę w autobusie. Ba! Nie wysiedzę na
lekcjach. Nie będę mogła się skupić nawet na technice, bo z tyłu głowy już do
końca zostanie mi informacja o nadchodzącej epidemii.
-Zwariowałeś, George?- Obruszyła się matka. Tym razem to ona
podniosła głos.
-Nie, to ty zwariowałaś. Sądzisz, że jakiś idiotyczny
artykuł w gazecie może wprowadzić nas w paranoję? -Powoli zaczynał się
irytować. -Wierzysz w jakieś głupoty, które nawet nie są poparte logicznymi
argumentami? Skąd się wzięła ta organizacja? Kto dał na to pieniądze? Pewnie
wiele ludzi w Ameryce nagle dostało kataru i dlatego tak panikują... Niech się
dalej odżywiają w fast foodach, a takie właśnie będą efekty. -Spuścił głowę i
wziął kolejny łyk kawy. Wyszedł z jadalni, uprzednio całując mamę w policzek i
mierzwiąc mi dłonią włosy. Usłyszałam trzask drzwi frontowych, a następnie
odpalany silnik samochodu.
To wszystko rzeczywiście brzmiało jak pieprzony scenariusz
do filmu, który niedługo miał zostać wyświetlany w kinach. Nie wiedziałam, co
mam robić. Wydawało mi się, że moja dusza uleciała gdzieś z ciała i krąży po
pokoju, obserwując to wszystko z daleka. Miałam wrażenie, iż cała ta sytuacja
dzieje się z daleka ode mnie, jakby mnie nie dotyczyła. Zerknęłam na mamę, a
następnie na zegarek, który wisiał nad lodówką. Wskazówka niebezpiecznie brnęła
w jedną stronę, oznajmiając, że zostało mi tylko dwadzieścia minut do
rozpoczęcia lekcji. Cholerny czas. Ile godzin nam jeszcze zostało? W którym
miejscu zatrzymała się zaraza? A może właśnie rozprzestrzeniała się nad Anglią,
pieszcząc nozdrza niczego nie spodziewających się mieszkańców?... Pokręciłam z
niedowierzaniem głową, próbując uwierzyć w słowa taty. Powtarzałam jego słowa
niczym mantrę. To był tylko żart. Zwyczajny, idiotyczny żart.
Podróż do szkoły mimo wszystko ciągnęła mi się w
nieskończoność. Obserwowałam każdego człowieka z osobna, przylegając plecami do
zimnej szyby i zasłaniając twarz szalikiem, który owijał mi szyję. Wpadłam w
jakąś psychozę. Miałam ochotę wyskoczyć przez okno, gdy tylko ktoś kichnął, bo
myślałam, że to właśnie ten tajemniczy wirus, pochodzący z Ameryki. To było
żałosne. Zachowywałam się zupełnie tak, jak moja matka- desperatka, wierząca w
każde słowo. Musiałam się natychmiast ogarnąć, choć nie ukrywam- wyleciałam z
pojazdu przystanek wcześniej, żeby nie mieć styczności z zakatarzonymi
mieszkańcami.
Widząc znajomy budynek swojego liceum, odetchnęłam z ulgą.
Miałam nadzieję, że choć w placówce odnajdę na chwilę spokój i gdy spotkam się
ze znajomymi z klasy, znowu będę mogła pomyśleć o czymś zupełnie innym. W
zasadzie mój umysł opróżnił się z niepotrzebnych przemyśleń zaraz po tym, gdy
usłyszałam dzwonek na lekcje. Rzuciłam się biegiem do środka, nie zatrzymując
się nawet w szatni. Po prostu leciałam przez zatłoczony korytarz, żeby odnaleźć
swoją klasę i nie zostać wywołaną do odpowiedzi z literatury. Na szczęście parę
metrów przed sobą zobaczyłam wyprostowaną niczym struna nauczycielkę,
trzymającą pod pachą nasz dziennik. Poruszała się jak zwykle- powoli, z brodą
uniesioną do góry. Westchnęłam, zdejmując w biegu szalik oraz płaszcz.
Grzecznie się jej ukłoniłam i rzuciłam ciche "cześć" zebranym pod
salą ludziom.
Gdy tylko weszłam do środka, od razu zajęłam swoje miejsce w
czwartej ławce. Nie chciałam siadać zupełnie z tyłu i wzbudzać podejrzeń.
Zwykle spoczywałam w rzędzie środkowym, żeby zasłaniał mnie ktoś z przodu, gdy
ja w najlepsze drzemałam sobie na blacie, albo rozpracowywałam podstawowe
układy i zespoły robotów. Tym razem miałam rozpracować podstawowy układ
zasilania, sterowania i ruchu, choć gdy tylko otworzyłam swój pokreślony
notatnik, od razu przypomniałam sobie o wybuchu epidemii. Nawet nie zdążyłam z
nikim na ten temat porozmawiać, bo zaskoczył mnie dzwonek i profesorka.
Pani Baker była typową, mającą swój świat, nauczycielką
literatury. Choć była jednostką wymagającą, stawiającą najgorsze oceny z
esejów, to i tak potrafiła całymi godzinami gadać o swoim życiu i o kotach,
których posiadała aż sześć. Typowa stara panna, która zaczynała miewać problemy
z głową. Czasami gadała sama do siebie, albo powtarzała ostatnie wyrazy, gdy do
nas mówiła. Ot, niby małe szczegóły, ale uczniowie je wszystkie wyłapywali.
-Dzisiaj nie pytam, bo się źle czuję. Mam migrenę, a gdy
usłyszę wasze pozbawione uczuć odpowiedzi... Załamię się chyba jeszcze
bardziej. Zapiszcie temat lekcji.- Powiedziała, otwierając dziennik i
przejeżdżając palcem po liście obecności. Po klasie rozległo się
charakterystyczne westchnięcie, świadczące o uldze, która zagościła zapewne w
sercach wszystkich, nieprzygotowanych jednostek.
Baker odwróciła się tyłem do klasy i zaczęła pisać kredą
słowo "temat".
-Kto mi przypomni...?- Jednym uchem jej słuchałam, choć cały
czas wpatrywałam się w swoje techniczne notatki oraz rozmyślałam o przewodach,
zmieszanych z epidemią. Te wszystkie wątki tworzyły mieszankę wybuchową w mojej
głowie.
-Proszę pani, wszystko w porządku?- Zapytała dziewczyna,
która siedziała w pierwszej ławce, zaraz naprzeciwko tablicy. Dopiero teraz
podniosłam wzrok z zeszytu. Wlepiłam czekoladowe tęczówki w tył sylwetki
nauczycielki, która niebezpiecznie się zachwiała. Zupełnie tak, jakby nagle
zrobiło jej się słabo. Pani Baker nadal trzymała prawą rękę w górze, jakby
chciała kontynuować pisanie tematu, jednakże w jej palcach już nie spoczywała
biała kreda. Po klasie rozległy się śmiechy oraz szepty, którym towarzyszyły
złośliwe komentarze. Rozejrzałam się po swoich znajomych, marszcząc czoło i przygryzając
dolną wargę ze zdenerwowania. Tylko nieliczni podnieśli się z krzeseł, nachylając
do przodu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Sama odsunęłam krzesło, aby
wyjrzeć zza rudej czupryny kolegi z przodu.
-Tak, Lucy. Dziękuję. Po prostu zakręciło mi się w głowie.-
Odparła słabym głosem nauczycielka, która odwróciła się do nas przodem i
delikatnie uśmiechnęła. Choć siedziałam w czwartym rzędzie, doskonale widziałam
jej błyszczące się od potu czoło. Pani profesor podniosła kredę z podłogi i
znów zaczęła kreślić na tablicy koślawe litery, które miały ułożyć się w temat
lekcji dotyczący "Romea i Julii". Wzruszyłam ramionami, wracając do
swoich projektów, zawartych w notesie. Całkowicie pochłonęło mnie bazgranie
czarnych plam na marginesie. Takim sposobem próbowałam się odstresować. Przerwałam
czynność dopiero wtedy, kiedy usłyszałam głuchy łomot, a następnie przerażone
okrzyki.
Serce stanęło mi w gardle, gdy zauważyłam, że pani Baker
upadła na ziemię. Zamknęłam notes, odrzucając długopis gdzieś na bok.
Poderwałam się z miejsca i o mały włos nie zaczepiłam nogą o torbę, leżącą na podłodze
w przejściu pomiędzy ławkami. Wszyscy rzucili się w stronę nauczycielki, która
leżała niczym trup na twardej podłodze. Dziewczyny, siedzące najbliżej tablicy,
kucnęły przy jej nieprzytomnym ciele i podjęły nieudolną próbę reanimacji,
połączoną z desperackimi błaganiami, żeby wróciła do świata żywych.
-Czekajcie, cholera jasna! W taki sposób jej nie pomożecie!-
Oburzył się jeden z moich kolegów, Peter Simons, który już wyciągał gumowe
rękawiczki z plecaka i podręczną apteczkę. Dobrze, że w klasie mieliśmy takiego
kogoś, kto uczęszczał na dodatkowe zajęcia z pierwszej pomocy. Chłopak odsunął
dwójkę zapłakanych dziewcząt, a następnie kucnął przy nauczycielce. Chyba on
jako jedyny zachował zimną krew. Reszta wpadła w panikę, łapiąc się za głowy i
pytając samych siebie, co takiego mogło się stać i co było powodem jej nagłego
omdlenia.
Podeszłam bliżej, omijając kolejne przerażone sylwetki
uczniów, wpatrujących się w całą tę scenę z przerażeniem. W końcu znalazłam się
za plecami Peter'a i mogłam bardziej przyjrzeć się bladej twarzy profesorki,
która nienaturalnie się zapadła. Wyglądała jak śmierć z głębokimi, czarnymi
oczodołami i kościstymi policzkami, aktualnie jeszcze wyraźniej zarysowanymi. Choć
miała na karku dopiero czterdziestkę, to w ciągu tej jednej, maleńkiej chwili,
dodałabym jeszcze połowę jej wieku.
Chłopak nachylił się nad jej szeroko rozwartymi, sinymi
wargami. Próbował sprawdzić, czy kobieta oddycha. W klasie w końcu zapadła
cisza. Wszyscy oczekiwaliśmy jakiejkolwiek informacji czy wskazówek, co robić
dalej.
-Pete...- Zaczęłam niepewnie, zatrzymując spojrzenie na oczach
pani profesor. Nie zostały zasłonięte ciężkimi, sinymi powiekami. Tęczówki
błyszczały złowrogo, a źrenice wgapiały się niemrawo w jedno miejsce, gdzieś na
suficie, przedstawiając nic innego, jak najzwyczajniejsze w świecie przerażenie,
zmieszane z zaskoczeniem.
Białko, dotychczasowe delikatnie naznaczone maleńkimi
żyłkami, poczęło przybierać intensywną, różową barwę, która z każdą kolejną
chwilą zaczęła zamieniać się na czystą, szkarłatną czerwień. Pani Baker sapnęła,
wypuszczając ze swoich ust żółty obłoczek bliżej nieokreślonych pyłków, które
zachwiały się niebezpiecznie w powietrzu. Jakaś jedna dziewczyna pisnęła i
odskoczyła od poszkodowanej, opierając się o ścianę i zakrywając usta, żeby
powstrzymać odruch wymiotny. Kolega nie zdążył zerknąć w moją stronę, by
zrozumieć, o co mi chodzi. Wystarczył jeden ułamek sekundy, dosłownie jeden
moment, jedno mrugnięcie, żeby kobieta wyciągnęła swoje kościste dłonie w górę
i złapała chłopaka za szyję. Zacisnęła na niej swoje długie palce i wbiła w
skórę brudne, zbyt długie paznokcie, z których odrywały się resztki lakieru. Wygięła
swój kręgosłup w łuk, opierając czubek głowy o podłogę i przesuwając się powoli
w przeciwną stronę.
Odruchowo złapałam nauczycielkę za ręce i zaczęłam szarpać z
całych sił, by tylko puściła Pete'a. Simons zrobił się cały czerwony na twarzy.
Jego oczy wybałuszyły się nienaturalnie, a klatka piersiowa próbowała przyswoić
powietrze. Nie dawał rady wziąć głębszego wdechu. To wszystko działo się jakby
w zwolnionym tempie. Okrzyki ludzi, którzy gromadzili się wokół naszej trójki,
zostawały mi gdzieś w płucach, odbijając się od żeber. Z przerażeniem starałam
się uratować kolegę, którego policzki przybierały już fioletową barwę.
-Kur... Kurwa...- Wystękał przez zaciśnięte zęby, chwytając
za nadgarstki nauczycielki. Próbował oswobodzić się z żelaznego uścisku. Ona
go... Dusiła. Nasza miła pani od literatury właśnie odbierała swojemu uczniowi
życie.
-Puszczaj, do cholery!- Wrzasnęłam przez łzy, nie przestając
szarpać i drapać ją po rękach. Nie dawałam rady. Profesorka wyglądała tak,
jakby nagle opętały ją siły najgorszego zła. Jakby wstąpił w nią demon o
nadprzyrodzonej mocy, którego nikt nie potrafił okrzesać.
Mój drugi kolega, Chris, złapał ją za głowę i próbował jakoś
uspokoić, jednakże z marnym skutkiem. Pani Baker zatopiła w jego nadgarstku
zęby, tworząc świeżą, obficie krwawiącą ranę w kształcie półksiężyca. Chłopak
syknął przeciągle, puszczając jej ciało i przykładając zranioną rękę do ust.
Zerknęłam na Peter'a. Widziałam, jak życie z niego powoli
ulatuje. Dłonie, które dotychczas były zaciśnięte na kościstych kończynach
nauczycielki, przestały już walczyć, podobnie jak jego cała sylwetka, na wpół
przytomna.
Młodzież nie wiedziała, co ma robić. Czy próbować ratować
swojego kolegę, czy raczej uciekać stąd jak najdalej. Ja wiedziałam jedno- nie
mogłam bronić życia pani Baker, skoro stała się naszym największym wrogiem.
Chris oprzytomniał. Podszedł do ściany, przy której stał
metalowy stojak na mapy. Z całej siły zamachnął się zdrową ręką i wycelował
prosto w głowę nauczycielki. Ta jęknęła z bólu, gdy tylko na jej czole pojawiła
się głęboka rana. Jej twarz wykrzywiła się nienaturalnie, zwracając oblicze w moją
stronę. Sama upadłam na tyłek, uderzając plecami o ławkę, znajdującą się za
mną. Peter osunął się na ziemię, kuląc nogi do siebie i kaszląc głośno.
Złapałam się dłonie, próbując je jakoś rozmasować. Włożyłam chyba całą swoją
siłę w szarpanie nauczycielki.
-Zabiłeś ją... Zabiłeś ją, Chris...- Wyszeptała Lucy, która
stanęła nad głową nieprzytomnej nauczycielki.
-To co, może miałem patrzeć jak dusi nam Peter'a?!-
Wybuchnął nasz wybawca, odrzucając metalowy stojak na bok. Sam zaczął
przypatrywać się ranie, która nadal obficie krwawiła. -Cholera, to nie jest
normalne.
-Zadzwońcie po pogotowie...- Wyjęczałam, próbując wstać.
Podczołgałam się pod Pete'a, przewracając go na plecy i odchylając jego głowę
do tyłu, by lepiej mu było oddychać. Dopiero gdy się uspokoił, musiałam zmusić
go do dalszego działania i przejścia do gabinetu pielęgniarki.
Trzeba było się stąd wydostać jak najszybciej. Chwyciłam na
wpół przytomnego Peter'a za ramię, ciągnąc go w swoją stronę i zmuszając do
tego, aby wstał. Reszta klasy już dawno wybiegła z pomieszczenia, rozchodząc
się na korytarzu we wszystkie możliwe strony. Kątem oka zauważyłam, że Lucy
wzięła telefon i zadzwoniła po karetkę.
Poszkodowany chłopak zerknął na mnie swoimi matowymi,
zmęczonymi oczami, opierając się o moje ciało i próbując przyswoić powietrze.
Widziałam, że to sprawia mu wielki ból, bo krzywił się przy każdym głębszym
wdechu, trzymając jedną ręką gardło.
-Peter, musisz dać radę, słyszysz?- Stęknęłam, próbując
utrzymać jego ciężkie ciało na prawym boku. Spojrzałam za siebie, żeby upewnić
się, że kobieta nie ocknęła się po uprzednim ogłuszeniu ją. Na szczęście nadal
leżała nieprzytomna w tym samym miejscu. Powoli zmierzaliśmy do wyjścia,
słysząc swoje własne, szybkie bicie serca, wypełniające przerażające szelesty i
szepty, zmieszane z łkaniem, odbijającym się po klasie.
Wyszliśmy na korytarz. Panował tu taki harmider, jakby była
przerwa. Albo jakby nagle ogłosili ewakuację. Dziewczyny osuwały się po
ścianach, zakrywając mokre od łez twarze swoimi dłońmi, chłopaki próbowali je
uspokoić, ale z marnym skutkiem. Nie chodziło tutaj tylko o naszą klasę.
Widziałam obce mi twarze z grup osób młodszych i starszych. Co się właśnie
działo? Nie wierzyłam w to, co widziałam. Scena do złudzenia przypominała taką
z najgorszego horroru. Niestety- tym razem nie oglądałam go na spokojnie w
kinie, czy w domu przed telewizorem. To ja miałam być główną bohaterką,
znajdującą się w samym środku akcji.
Oparłam się o zamknięte do sali drzwi, próbując opanować
swój oddech. Myślałam, że zaraz zemdleję, dlatego kazałam Peter'owi usiąść na
podłodze, żeby przypadkiem nie upadł na twardą posadzkę. Na szczęście zajęła
się nim jakaś nieznajoma dziewczyna, która zaraz podała mu butelkę wody.
Szklane okienko,
przez które można było zaglądać do klasy, roztrzaskało się na milion
kawałeczków, upadających na korytarzu. Przez wolną przestrzeń wydostała się
blada, nabita szkłem, dłoń nauczycielki, która jeszcze przed chwilą leżała
nieprzytomna, z rozbitą głową i dość solidną, głęboką raną na czole.
-Kurwa, zabarykadujcie ją!- Wrzasnęłam przez płacz, czując,
jak szarpie mnie za włosy i stara się wciągnąć mnie do środka.
Wirus. On już tu jest. Otworzyłam szeroko oczy, ale nie
mogłam zrobić zupełnie nic. Zaczęłam panikować, a to chyba było najgorsze. Artykuł,
epidemia, walka o życie... Czy właśnie tak miał się zacząć pogrom ludzkości?
-Vinnie!- Usłyszałam krzyk koleżanki z równoległej klasy.
Jej jasna czupryna zamajaczyła mi pomiędzy dwójką chłopaków, zajmujących się
ręką, która ciągnęła mnie do wrót piekieł. Szarpnęłam głową do przodu, jakimś
cudem odrywając się od drzwi. Czułam, jak pojedyncze kropelki potu spływają mi
po czole... Osunęłam się na podłogę, prosto pod nogi znajomej.
-To koniec, Carmen. Pieprzony koniec, nadejście
najgorszego.- Wyjęczałam, ocierając wierzchem dłoni nos, mokry od łez i
poprawiając bluzkę, która podwinęła mi się do góry. Próbowałam powstrzymać
drżenie ciała, ale nie mogłam. Moje nogi były niczym z waty, nie potrafiłam
ustać bez pomocy swojej znajomej.
-Wszyscy nauczyciele zwariowali. Musieliśmy się ewakuować z sal,
żeby nas nie pozabijali. Stali się jakimiś mutantami, odpornymi na ból.- Sapnęła,
robiąc parę kroków w tył i wpadając na przypadkową osobę, która biegła z
płaczem przez korytarz, w stronę wyjścia.
Naszą rozmowę przerwał krzyk, który niemalże rozdzierał
bębenki w uszach. Spojrzałyśmy w tamtą stronę i musiałyśmy czym prędzej zejść z
przejścia, bo staranowaliby nas inni uczniowie, pędzący we wrzasku przed
siebie. Nagle wszyscy zaczęli panicznie przepychać się przez tłum, nie patrząc
już na kolegów. Każdy chciał wydostać się jak najszybciej na zewnątrz.
Carmen stanęła na palcach, by zobaczyć, cóż takiego się
stało.
-Kurwa. Chodź, szybko.- Drgnęła, chwytając moje ramię
mocniej i ruszając pędem za innymi ludźmi. Nawet nie zdążyłam zapytać, o co
chodzi. Utykając, podążyłam za nią. Kręciło mi się w głowie. Gdybym mogła, już
dawno upadłabym twarzą o twardy beton.
Gdzieś wśród tego całego wrzasku dało się usłyszeć ten sam,
przerażający dźwięk, który wydostawał się z naszej sali. Tym razem był o wiele
bardziej intensywny. Zupełnie jakby... Nauczycielka wydostała się z
dotychczasowego więzienia. Nie widziałam szczegółów, ale przez rysy swoich
kolegów z liceum mogłam zauważyć trzy, wygięte w nienaturalny sposób, sylwetki,
poruszające się powoli w naszą stronę.
-Nie patrz tam, uciekaj!- Carmen musiała puścić moją rękę,
bo wszyscy zaczęli pchać się na wąskie schody, żeby dostać się do wyjścia.
Wyciągnęłam w jej stronę otwartą dłoń, ale już nie miałam jak jej chwycić.
Byłam zmuszona przeciskać się przez inne osoby, pochłaniające te najsłabsze
jednostki i depczące młodsze dzieciaki.
Popchnęliśmy główne, duże drzwi, które prowadziły na
dziedziniec przed szkołą. Ludzie wylali się na chodnik niczym jedna, złączona
łzami i potem masa. Jesienne słońce zadziałało na nas kojąco. Utrzymało w
przekonaniu, że wydostaliśmy się z tego piekła, które stworzyli... Bliscy,
dobrze nam znani ludzie. Zwykle sądziłam, że szkoła jest miejscem, gdzie można
czuć się najbezpieczniej. Po dzisiejszym wydarzeniu mój światopogląd zmieni się
nie do poznania. Rozejrzałam się naokoło. Różnobarwne plamy ubrań młodzieży
zlewały się ze sobą. Czułam, że cały mój przełyk został zdarty przez krzyk i
słone łzy, które próbowałam połykać. Razem z wszystkimi biegliśmy przed siebie,
prosto do bramy, która prowadziła na główną, ruchliwą ulicę. Będąc już na
chodniku, poza terenami szkoły, osunęłam się na kolana, opierając czoło o
kostkę brukową. Wokół siebie słyszałam stłumione szlochy innych i rozmowy dzieciaków,
które dzwoniły do rodziców o pomoc i o to, żeby jak najszybciej po nich
przyjechali. Inni wymiotowali z nadmiaru wrażeń, a reszta nie kończyła
desperackiej ucieczki, wpadając prosto na ulicę i nawet nie zważając na
nadjeżdżające samochody.
Koszmar?... Koszmar miał się dopiero zacząć.
wow! Moja reakcja jak przeczytałam rozdział! Podoba mi się wgl fabuła jest świetna!:D będę stala czytelniczka xx
OdpowiedzUsuńWszystko jest tak świetnie opisane te emocje i wgl a najbardziej akcja w szkole matko :o masz wyobraźnię ;D
Gratuluje pomysłu :3
Czekam na kolejny ;)
Pozdrawiam ;*
@xRiskItAllx
Boski jest ten rozdział. Czytałam z zapartym tchem. Z niecierpliwością czekam na nexta. :D
OdpowiedzUsuńcudny, cudny!
OdpowiedzUsuńczekam na next!!!!!!!!!!
Swietny!Faktycznie zupelnie cos innego niz "Gleboki oddech".Cholernie mi sie podobalo.Ale przez cb bede teraz miala schizy w szkole!Hah.Nie moge sie doczekac nastepnego rozdzialu.Weny zycze!
OdpowiedzUsuńTym rozdziałem rozwaliłaś system. Kupujesz mi nowy komputer ;P A co do rozdziału świetny i czekam na kolejny.
OdpowiedzUsuńUwielbiam powieści grozy, a ta zapowiada się naprawdę ciekawie. Czuję, że nas wszystkich jeszcze nieraz zaskoczysz. Czekam z niecierpliwością na następny rozdział.
OdpowiedzUsuńKocham mocno, @yeah_buddy_xo
Jezu! Genialny rozdział! Świetny pomysł na opowiadanie i w ogóle! Sama się wczułam w bohaterów podczas tej akcji z nauczycielką itd. Świetnie! Masz talent! :*
OdpowiedzUsuń