Widząc dzieci w tragicznym stanie, niektórzy ludzie się
zatrzymywali i pytali, czy wszystko w porządku. Inni dzwonili po pogotowie i
tak naprawdę nie potrafili określić, co się mogło w szkole stać. Jeden facet
stwierdził, że to chyba przyczyna tlenku węgla, który mógł nas otruć. Nie
wiedziałam jak można było być takim idiotą. Tlenek węgla to przecież cichy
zabójca. Gdyby się ulatniał, już dawno leżelibyśmy w szkole martwi.
Jakaś starsza pani zapytała leżącej obok mnie dziewczyny,
gdzie są nauczyciele. Ta tylko zareagowała na to wybuchem płaczu, zakrywając
podrapaną twarz.
Wychowawcy? Wychowawców już nie było. Dla mnie przestała
istnieć taka praca, jak pedagog. Już nigdy więcej nie chciałam wracać do
szkoły. Nawet nie mogłam spojrzeć na budynek liceum, bo bałam się, że z niego
zaraz wyskoczą przerażające monstra, które dotychczas widziałam tylko w
filmach.
Choć do tej pory cały czas myślałam o epidemii, to teraz w
głowie miałam... Pustkę. Cholerną pustkę. Czułam się tak, jakby pozbawiono mnie
wszystkich uczuć. Już nawet nie mogłam płakać, bo chyba skończyły mi się łzy.
Chciałam do domu. Chciałam przytulić swoją mamę i wykrzyczeć ojcu w twarz, że
to, o czym pisali w gazecie, to wcale nie były żarty. Odkaszlnęłam zalegającą w
gardle ślinę, wypluwając resztki na ziemię. Poczułam, że śniadanie podchodzi mi
do gardła. To było dla mnie zbyt dużo. Nigdy nie byłam silna psychicznie i choć
czasem udawałam twardziela, to jak przychodziło co do czego, podkulałam ogon.
Po dłuższej chwili wszyscy mogli usłyszeć charakterystyczny
odgłos syreny karetki pogotowia. Alarm odbijał mi się od ścianek czaszki,
niemalże przerywając błony bębenkowe. Podniosłam głowę z chodnika i zatrzymałam
błyszczące oczy na znajomym samochodzie, który właśnie wjechał na chodnik.
Ratownicy medyczni wyskoczyli ze swojego pojazdu i ruszyli biegiem w naszą
stronę, zajmując się pierwszymi dzieciakami, które leżały nieprzytomne na
ziemi.
-Powiesz mi co się stało?- Poczułam, że ktoś kładzie mi rękę
na plecach. Zerknęłam na jednolity uniform, kątem oka zauważając plakietkę z
imieniem i nazwiskiem dorosłej kobiety z opieki medycznej.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, nie potrafiąc z siebie
nic wykrztusić. Choć próbowałam jej wszystko wytłumaczyć, słowa stanęły mi w
gardle i nie chciały wyjść na zewnątrz. Lekarka jedynie poklepała mnie
pokrzepiająco po ramieniu i schyliła się bardziej, żeby utrzymać ze mną kontakt
wzrokowy.
-Poszkodowanych jest więcej, Christine. Trzeba wezwać
wsparcie.- Odezwał się jej towarzysz.
-W środku szkoły...- Mruknęłam w końcu, przełykając boleśnie
ślinę i spoglądając na jej jasne oczy.
-W szkole ktoś został?- Zapytała mnie ratowniczka medyczna,
marszcząc brwi.
Pokiwałam głową w odpowiedzi, próbując się podnieść. Kobieta
mi pomogła, a następnie machnęła na swojego partnera, który pobiegł za nią z
apteczką za bramę terenu szkoły.
Choć pomoc już przyjechała, to ja nadal nie czułam się
bezpieczna. Złapałam swe ramiona, przyciskając ręce do klatki piersiowej jak
najmocniej i próbowałam powstrzymać dreszcze, przeszywające całe ciało.
Usiadłam na chodniku, odgarniając mokre loki z twarzy. Lustrowałam każdą
sylwetkę z osobna, oceniając jej stan. Większość dzieci była równie mocno
wystraszona, co ja- to wszystko. Tylko niektóre osoby mogły pochwalić się
większymi lub mniejszymi zadrapaniami.
W tłumie nigdzie nie mogłam znaleźć ani Carmen, ani Peter'a
z Chris'em, Lucy czy jakiejkolwiek osoby z mojej klasy. Byłam pośród innych,
nieprzytomnych jednostek, wgapiając się bezsensownie w chodnik, usłany ciałami.
Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Nawet nie podchodziłam do młodszych uczniów,
aby im pomóc. Po prostu wpatrywałam się w ich wykrzywione bólem twarze. Wokół
całego tego zamieszania zaczęli zbierać się kolejni ciekawscy ludzie,
spoglądający na nas z wyraźnym zadziwieniem. Wszystko działo się w zwolnionym
tempie. Szepty zaintrygowanych gapiów docierały do moich uszu i zalegały w tyle
czaszki, tworząc nieprzyjemny szelest, połączony z rykiem przerażonych
dzieciaków.
-Nie idźcie tam! Oni chcieli nas zabić!- Wrzasnęła za
ratownikami jakaś dziewczyna, która właśnie siedziała na murku i odprowadzała
ich wzrokiem. Niestety syreny kolejnych karetek, które tym razem zatrzymywały
się na ulicy, zagłuszyły rozpaczliwą informację uczennicy.
Po moich plecach
przeszły dreszcze- przed oczami stanął mi obraz szalonej nauczycielki, duszącej
Pete'a.
-Chodź, zajmiemy się twoją raną.- Męski głos zadźwięczał mi
w prawym uchu. Wzdrygnęłam się, spoglądając na ratownika matowymi tęczówkami. Raną?
Jaką raną? Przecież byłam cała i zdrowa, nie potrzebowałam żadnej opieki. Mimo
to otworzyłam usta i pokiwałam głową na "tak", wstając z ziemi i ruszając
w stronę pojazdu.
W momencie, kiedy lekarz pomagał mi wsiadać do karetki,
pomyślałam o swoim bezcennym zeszycie i wszystkich rzeczach, które zostały w
szkole. Przeklęłam siarczyście pod nosem, próbując powstrzymać łzy, wydostające
się z moich ocząt tylko i wyłącznie z powodu złości. Przez tylne okienko,
umiejscowione w drzwiach ambulansu, widziałam swoich znajomych ze szkoły,
którymi zajęli się już kolejni przedstawiciele opieki medycznej. Syreny karetek
ciągle przecinały szum wiatru i głośne silniki samochodów, poruszających się po
pobliskiej ulicy.
Ratownik założył mi maseczkę z tlenem i zajął się dziewczyną
siedzącą przede mną, która miała chyba złamaną rękę. Mój wzrok powędrował przez
otwarte drzwi, w stronę szkoły. Budynek nadal stał niewzruszony, jakby zupełnie
nic się nie stało... Zanim ratownicy zasłonili mi pole widzenia swoimi
sylwetkami, moje czekoladowe tęczówki powędrowały jeszcze w stronę chodnika na
przeciwko liceum. Zaintrygował mnie
czarny van. Na jego przyciemnione szyby wylewały się promienie jesiennego
słońca. Chciałam przyjrzeć się mu jeszcze uważniej, ale podniesione głosy
dorosłych ludzi świadczyły o tym, że muszę skupić całą uwagę na nich. Dopiero
teraz zaniepokoiło mnie delikatne mrowienie na czole. Gdy dotknęłam skórę
palcami, a następnie spojrzałam na opuszki- zobaczyłam na nich czerwoną maź.
Jakim do cholery cudem nie czułam tego wcześniej? Może chodziło tutaj o emocje,
które dopiero teraz powoli ze mnie ulatywały. Szok po wypadku minął, a organizm
ponownie zaczynał reagować na silne bodźce ze środowiska zewnętrznego. Mimo
tego jeszcze nie zwracałam uwagę na niektóre słowa, skierowane przez ratowników
w stronę mojej osoby.
Drugi z lekarzy zaczął opatrywać mi ranę, przykładając białe
gazy, nasączone jakąś zimną cieczą. Syknęłam cicho, bo trochę mnie zapiekło.
Zmrużyłam oczy, starając się myśleć o czymś zupełnie innym. Nie mogłam opanować
szybkiego bicia serca. Organ niemalże wyrywał mi się z klatki piersiowej,
łamiąc żebra. Próbowałam brać głębsze wdechy, ale nawet maseczka z tlenem mi
nie pomagała.
-Podamy ci coś na uspokojenie, dobrze?- Mruknął ratownik,
kiedy skończył zajmować się moim zranionym czołem.
Kiwnęłam niepewnie łepetyną, biorąc dwa głębsze wdechy.
Dopiero teraz zatrzymałam się dłużej na sylwetce nieznajomej dziewczyny.
Rudowłosa, parę lat młodsza ode mnie. Kojarzyłam ją chyba ze szkolnej akademii,
na której niedawno śpiewała. Cały czas trzymała się za prawą dłoń i przesuwała
ją do tyłu, gdy lekarz ujmował ją w swoje ręce. Nawet przy delikatnym
dotknięciu opuszkami palców, wydawała z siebie stłumiony okrzyk, świadczący o
wielkim bólu. Aż ciarki przeszły mnie po plecach. Widziałam, jak cholernie
musiała cierpieć przez złamaną rękę.
W końcu wyszłam z karetki o własnych siłach, zaopatrzona w
jakieś lekarstwa, które rozlały po moim organizmie wyjątkowo nienaturalną
obojętność i senność. Rozejrzałam się po okolicy, oceniając chodnik, na którym
jeszcze przed chwilą leżała młodzież. Aktualnie wszyscy musieli rozejść się za
taśmę, którą został odgrodzony teren. Na ulicy zrobił się korek, gdyż przed
szkołę przyjechały również samochody policyjne.
Przed moim nosem przebiegła ekipa, ubrana w granatowe
kombinezony oraz czarne kamizelki kuloodporne. Wszyscy mieli na głowach hełmy,
a w rękach trzymali dość pokaźnej wielkości broń. Natychmiastowo zostałam
złapana przez jednego z policjantów za ramię i przeprowadzona za karetkę
pogotowia, dokładnie przed białą taśmą. Rozkazano mi nie zbliżać się do miejsca
wypadku. Stanęłam niczym wryta, obok jakichś starych kobiet, które głośno plotkowały
na temat całego zajścia. Zerknęłam na poruszającą się truchtem ekipę
policjantów, która już znalazła się na terenie szkoły i szykowała do wejścia do
placówki. Zacisnęłam z całej siły szczęki, rozglądając się naokoło. Czarny van,
który jeszcze przed moim chwilowym pobytem w karetce, nagle zniknął. Po prostu
rozpłynął się w powietrzu. Ślad po nim zaginął. Zmarszczyłam czoło, czując jak
ktoś popycha mnie do przodu, na stojące tu uprzednio kobiety. Mężczyzna w
jeans'owej kurtce schylił się pod białą taśmą i ruszył w stronę ekipy innych
policjantów, znajdujących się przy radiowozie. Odczepił od swojego paska
krótkofalówkę i przyłożył ją do ust. Nie mogłam dokładnie stwierdzić, co
takiego mówił do głośniczka, ale wśród tego całego hałasu i zamieszania
usłyszałam jedno, krótkie zdanie: "Potrzebne nam będzie wsparcie".
-Boże, Vinnie!
Odwróciłam się do tyłu, gdy jakiś znajomy głos wypowiedział
moje imię. Mama niemalże od razu się rozpłakała, gdy tylko mnie zobaczyła.
Zaczęła przeciskać się przez tłum gapiów, aby następnie chwycić mnie w ramiona
i pocałować w samiutki czubek głowy. Wszyscy spoglądali na nas z
zainteresowaniem, starając wsłuchać się rozmowę. Chyba mieli nadzieję, że dowiedzą
się od nas czegoś więcej o tym całym cyrku przed liceum.
-Mamo, nic mi nie jest... Dali mi tylko jakieś leki na
uspokojenie, to wszystko. Na ten opatrunek nie zwracaj uwagi, zwykłe
zadrapanie.- Próbowałam się od niej odkleić, ale z marnym skutkiem. Cały czas
trzymała mnie w swoich ramionach, jakbym zaginęła na miesiąc albo i dłużej.
-Co się tu dzieje?- Zapytała.
Spojrzałam na nią smutnymi oczami, a następnie zerknęłam za
nią- na to wszystko, co działo się gdzieś z boku. Słońce leniwie przebijało się
przez złote liście. Ludzie nadal spieszyli się do pracy, samochody gnały przez
ulice... Ktoś się śmiał, ktoś płakał. Pewna pani przywiązywała swojego pieska
przy pobliskim daszku od piekarni. Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam jej
powiedzieć. Tłumaczyć wszystko od początku? Wyjaśniać sprawę z prawdopodobnie
zainfekowaną nauczycielką i wzbudzić w matce jeszcze większą panikę? Nie. Nie
mogłam jej tego zrobić, przecież by mi tu zeszła na serce.
Pokręciłam głową, nic nie mówiąc.
Matka ujęła moją twarz w swoje zimne, drżące dłonie, a
następnie chwyciła mnie za ramiona i pociągnęła w swoją stronę, zaczynając
przeciskać się przez tłum obcych ludzi. Trzymała mnie jak najmocniej tylko
potrafiła, bo czuła, że ledwo co stoję na nogach. Przeszłyśmy przez ulicę,
kierując się w stronę naszego granatowego samochodu. Nie chciałam już patrzeć w
stronę szkoły. Rodzicielka otworzyła mi drzwi ze strony pasażera i usadowiła na
fotelu, zapinając pas bezpieczeństwa. Ułożyłam głowę na miękkim oparciu i
przechyliłam ją na tyle, by oprzeć się o szybę. Dobrze, że mama mnie o nic
więcej nie pytała. Po prostu odpaliła silnik i wyjechała na ulicę- w stronę
domu. W stronę azylu, w którym mogłam odetchnąć. Marzyłam o tym, by w końcu
usiąść na swoim łóżku i poczuć się bezpiecznie.
Nie odzywałyśmy się do siebie przez całą drogę powrotną. Dopiero
wtedy, kiedy już znaleźliśmy się w domu, mama powiedziała, żebym się położyła w
swoim pokoju i odpoczęła. Sama zeszła na dół, do kuchni i wzięła się za
szykowanie obiadu. Wiedziała, że powiem jej o wszystkim dopiero wtedy, kiedy
będę gotowa.
Przez dłuższy czas wpatrywałam się w szybę, przez którą
przedzierały się złociste promienie słońca. Gdybym tylko mogła, pewnie
wróciłabym na tereny szkoły i odnalazła swoją klasę, żeby zobaczyć, czy
wszystko z nimi w porządku. Choć nigdy nie byłam ze swoimi rówieśnikami blisko,
to nie chciałam, żeby stało im się coś złego.
Chwyciłam słuchawki, leżące na komodzie i czym prędzej
podłączyłam je do mp4, żeby zagłuszyć czarne myśli jakąś typową, przyjemną
muzyczką z gatunku pop, łagodzącą nerwy. Zanim odpaliłam pierwszy kawałek,
usłyszałam grzmot, dobiegający z dołu. Ktoś z całej siły uderzył w stół
pięścią, albo zamachnął się i rzucił na podłogę jakiś ciężki przedmiot.
Podskoczyłam w miejscu, przykładając ręce do klatki piersiowej.
-Mamo?- Krzyknęłam dość głośno, odrzucając słuchawki na bok.
Pewnie podczas przygotowywania obiadu spadły jej garnki, albo przez przypadek
wywróciła taboret.
Przez parę chwil siedziałam nieruchomo, nasłuchując.
Wstrętna cisza rozlewała się po domu, próbując grać ze mną w kotka i myszkę.
Niemalże słyszałam przepływ krwi, dudniącej mi pomiędzy uszami. Mama nie
odpowiedziała. Zamiast wziąć się w garść, siedziałam z podkulonymi nogami na
łóżku, oczekując kolejnych dziwnych dźwięków.
-Mamo, nie żartuj sobie!- Znowu podniosłam głos,
wykrzywiając usta w niepewnym uśmiechu. A może mnie nie usłyszała? Nie, na
pewno by mi odpowiedziała. Miała wyczulony słuch.
Wstrzymałam oddech, przełykając ślinę.
Coś stoczyło się po schodach i upadło na sam dół. Złapałam
kołdrę z całych sił, przyciągając ją do siebie. Chciałam się ukryć. W domu już
nie było mojej mamy... A nawet jeśli, to nie byłyśmy tutaj tylko we dwie,
zupełnie same.
Kolejny łomot, dobiegający z mojej łazienki, znajdującej się
drzwi obok, zmusił mnie do zeskoczenia z łóżka. Chwytając pierwszy lepszy i
cięższy przedmiot, którym okazała się być lampka nocna wyrwana z kontaktu,
ruszyłam pędem przed siebie, wypadając drzwiami na korytarz. Otworzyłam z
łoskotem zamknięte drzwi do łazienki, wypełniając płuca powietrzem. Nikogo tam
nie było. Mój wzrok powędrował w stronę okna, które mogło narobić trochę
hałasu, bo na dworze wiał silny wiatr, a ktoś zapomniał je zamknąć. Okej, może
tutaj nic się nie stało, ale dźwięki dochodzące ze schodów i kuchni nie były
zwykłym figlem, spowodowanym przez pogodę. Odetchnęłam ciężko, wycofując się z
pomieszczenia tyłem i zaczęłam skradać się do schodów. Wyjrzałam na korytarz,
wyciągając szyję i unosząc brodę.
Nic. Zero. Cisza. Albo ten ktoś wydostał się z mojego domu,
albo bardzo dobrze ukrył swoją osobę.
Nie czekając na kolejny huk, zbiegłam na dół. Przeskoczyłam
ostatnie dwa schodki i wylądowałam na czerwonym dywanie w przedpokoju.
-Mamo...?- Powtórzyłam nieco ciszej, biorąc głębszy wdech.
Zakręciło mi się w głowie. Oparłam plecy o ścianę, przesuwając się powoli w
stronę jadalni. Gdy już znalazłam się przy progu, delikatnie wychyliłam swoją
sylwetkę, żeby ocenić, czy rzeczywiście nie stoi przy kuchence i czegoś nie gotuje
na obiad. Czerwona papryka leżała na drewnianej desce. Dopiero połowa warzywa
została pokrojona. Odrzuciłam lampkę na podłogę i chwyciłam duży nóż kuchenny,
na którym jeszcze został czerwony sok posiekanego warzywa.
Następny hałas, tym razem dobiegający z ogródka, przeciął
mój ciężki oddech. Musiałam wydostać się stąd jak najprędzej. W myślach
powtarzałam słowo "błagam" niczym mantrę. Chciałam, żeby ten cały
cyrk jak najszybciej się skończył. Najpierw artykuł, potem zaraza w szkole,
teraz jakiś pieprzony złodziej... Pragnęłam, żeby do domu wreszcie wróciła
matka razem z ojcem, żeby przytulili mnie do siebie jak najmocniej i
powiedzieli, że będzie dobrze. Najbardziej bałam się tego, że zaraz potknę się
o ciało nieprzytomnej, leżącej gdzieś we krwi, mamy. Albo co gorsza... Znajdę
ją nienaturalnie bladą- martwą.
Wyleciałam bocznymi drzwiami na dwór. Rozejrzałam się
naokoło, odbiegając parę metrów od domu i opierając się o płot, który oddzielał
naszą posesję od ulicy.
Ktoś tu był. Ktoś definitywnie obserwował każdy, nawet
najmniejszy mój ruch. To było dziwne, ale... Czułam jego oddech na swoim karku.
Podążał za mną krok w krok. Chciał wykurzyć mnie z domu i mu się to udało. Odwróciłam
się za siebie, unosząc ciężar ciała na palcach i nieco wyglądając na ulicę. Ten
sam, czarny van, na którego zwróciłam uwagę przy szkole, stał po drugiej
stronie ulicy, odbijając od swoich ciemnych szyb promienie słoneczne. Ciarki
przeszły mi po szyi, a dłonie zaczęły się pocić z nerwów, przez co nóż nieco
wyślizgiwał mi się z palców. Odwróciłam swoją sylwetkę w stronę drzwi prowadzących
do kuchni. Przygryzłam dolną wargę, biorąc głębszy wdech, poprzedzony głuchym
szlochem. Nie wiedziałam, co mam robić. Mojej matki nigdzie nie było. Ścisnęłam
kuchenne ostrze, które trzymałam w dłoniach i już miałam zerkać w stronę drzwi,
gdy nagle...
Poczułam ucisk w lewym ramieniu. Automatycznie się
odwróciłam, spoglądając na zamaskowaną osobę, stojącą obok mnie. W moim ciele
spoczywała cienka igła, która była początkiem małej, niepozornej strzykawki,
wypełnionej przezroczystą cieczą. Zamachnęłam się nożem, przerywając czarny
materiał bluzki napastnika. Niestety nie mogłam się dalej bronić, bo wróg
obezwładnił mnie jednym zwinnym ruchem, zmuszając do wypuszczenia ostrza z
palców. Nogi miałam niczym z waty. Runęłam na ziemię, próbując podtrzymać się w
jakikolwiek sposób rękami, ale te również nie dały rady utrzymać mojego ciężaru
ciała. Rozszerzyłam oczy w niemym
zadziwieniu i wyrwałam z ramienia strzykawkę, którą rzuciłam gdzieś na trawę. Próbowałam
wstać, ale mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa, a obraz rozmazał się w jednym
momencie, zaczynając wirować.
-Co ty...- Wydukałam jedynie, bo język również nie chciał ze
mną współpracować. Otworzyłam szeroko oczy i wyciągnęłam ręce jak najdalej do
przodu, wbijając paznokcie w ziemię i rwąc zieloną trawę, żeby przesunąć swoją
sylwetkę choć parę centymetrów od nieznajomego. Syknęłam przeciągle, a
następnie ostatkiem sił uniosłam brodę. Zauważyłam ciemną sylwetkę, która
nachyliła się delikatnie, unosząc prawą dłoń do góry. Rozchyliłam wargi, chcąc
pisnąć. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Czy właśnie teraz miał nastąpić
mój koniec? Co się działo z matką? Napastnik zajął się najpierw nią, a teraz
postanowił zabawić się również ze mną? Poczułam,
że wszystkie moje kończyny stają się twarde niczym z kamienia i zastygają w
bezruchu. Chciałam krzyczeć, żeby ktoś mnie ratował, ale było już za późno... Pochłonęła
mnie całkowita ciemność.